czwartek, 27 grudnia 2007

Romeo i Julia Bożego Narodzenia

Tego wieczoru poczulam, ze bardzo wiele w zyciu stracilam, ze nigdy wczesniej nie udalo mi sie zachwycic zyciem w ten sposob, ze nie mialam mozliwosci rozwinac w sobie tej wrazliwosci, ktora wlasnie tak odbieralaby zmyslowosc swiata.

Zabawne, ze stalo sie to wlasnie w okolicznosciach nadzwyczajnych- w Boze Narodzenie.

To byl pierwszy raz, kiedy ogladalam spektakl baletowy.




Dwie i pol godziny z otwarta szczeka, plecy nieopodparte, czujne, oczy jak dziesiec zlotych w bilonie i serducho wielkie od zachwytu.


Royal Ballet przedstawienie sztuki Szekspira"Romeo i Julia" z muzyka Siergieja Prokofiewa.


Romeo- Kubanczyk, nazywany Czarnym Labedziem- Carlos Acosta, niezwykle przystojny, powiedzialabym, ze wrecz piekny mezczyzna, ktory (jak doczytalam) bardzo dlugo czekal na ta role i nie tylko moim zdaniem, wytanczyl ja genialnie.









Napisal tez ksiazke o swoim zyciu, podrozy z Kuby przez moskiewski Teatr Bolszoj do Royal Ballet, w ktorym wlasnie pracuje.




I ona- Julia- Tamara Rojo- hiszpanska primabalerina, delikatna, perla, Calineczka...




Kiedy pojawila sie na scenie po raz pierwszy w tym spektaklu, mialo sie wrazenie, ze ma kilkanascie lat. Ksiezniczka, zjawa, sylfida...







I tak mysle sobie, ze moze gdybym tak jak Miss Piggy, nabrala troche odwagi scenicznej, to moglobybyc pieknie...



A tak juz powazniej (oho!),

tamtego wieczoru poczulam ze bardzo duzo zyskalam, ze moglam zachwycic sie zyciem w ten sposob...


Od teraz postanawiam zywo wspierac zapal "mlodziezy" w tutu po domu sie krzatajacej!

środa, 19 grudnia 2007

Sweet HOME




Pare przykrych rzeczy zostawilam juz za soba, w momencie startu samolotu pasazerskiego wegierskich linii lotniczych: to niefortunne spotkanie (jesli tak gornolotnie moge toto nazwac) z czlowiekiem, ktory "przypadkiem" potraktowal mnie jak listonosza, czy innego kuriera pocztowego, a wyjatkowo akurat nie powinien. Albo brak "good bye"...


No tak, to przeciez tylko moje dzikie przewrazliwienie na szczegol relacji miedzyludzkich...

Na lotnisku.
Juz byli.
Mala stala niesmiala razem z tata w nowym szaliku (i znow to przewrazliwienie na szczegol!).
I od tego momentu codziennosc nabrala nowego smaku: mojej kochanej kawy z ekspresu, chleba naan i pysznych lodow po kolacji, a w glosnikach saczy sie John Martyn. Dom.

Ciezkie sny mecza jeszcze pierwszej nocy, ale pobudka rozwiewa najlichsze jej slady:

Hania: When Ciocianeta will wake up?
Babcia: Co? Ja nie rozumiem, mow po polsku.
Hania: Wake up! Ciocianeta! When will she wake up?! (H. przyjmuje taktyke znana wszystkim obcokrajowcom: im glosniej tym bardziej zrozumiale:)
Babcia: Haniu, mow po polsku, bo babcia nie rozumie...
Hania: Yyy...wstawac! When Ciocianeta wstawac?!
Babcia: A! No nie wiem, pewnie jak sie wyspi, to wstanie.
Hania: Ciocianeta wstawac when the cow will sing. (H. ma zegar z kukulka, gdzie zamiast kukulki jest ryczaca krowa:)
Babcia (juz z lekka irytacja): Co?! Nie rozumiem Haniu, mow po polsku!
Hania: Cow... kłowa!
Babcia: Głowa? Jaka głowa?!
Hania: Kłowaaaaa!!!!
Babcia: Głowa....?





Niestety po tym tekscie pod drzwiami nie dalo sie juz zasnac. A moze na szczescie, bo ciag dalszy dialogow Babcia- Wnuczka trwal nieprzerwanie przeplatany wydarzeniami szczegolnymi, jak na przyklad Babcia na pilce z rogami do skakania probujaca (skutecznie) rozbawic ta mniejsza (a przy okazji cala reszte rodziny:).



p.s.
Bledow komunikacyjnych ciag dalszy( bynajmniej nie powodowanych bariera jezykowa)

Siostra: Ide ogladac moje nowe szminki.
Ja: Jakie świnki?!
No comment :/



"Bo dom to nie tapety, nie zyrandol, nie sciany, dom, to chocby pod golym niebiem jest tam, gdzie ludzie sa razem."

wtorek, 11 grudnia 2007

Miłość


Dochodzi północ.

We wrocławskim Radiu Ram biegnie mój najmilszy
Dave Matthews Band.

Ja sobie właśnie pierwszy raz sprowadzam Wrocław na warszawski Mokotów takim kabelkiem, kliknięciem w ikonkę i trochę się udaje jak widać.

Tyle wspomnień z tą muzyką... człowiek, kóry karmił mnie przez wiele lat swoimi odkryciami - Michał, mój gitarzysta z dawien dawna, a najzdolniejszy do dziś ze spotkanych, Marc James i zachwyt wykonaniem ulubionych utworów- zauroczenie pierwszego Slotu, wieczory z Pawełkiem współlokatorem w kuchni przy koncertowych wersjach i marzenia dzielone z Adelaidą o koncercie na żywo...

To nie tylko muzyka. To jakaś opowieść, która wciąż zatacza koło i wracam do tamtych uczuć, które nie powinny już tak trzeźwo istnieć. A jednak.



I pojawiaja się ciągle nowi ludzie na horyzoncie.

Podróżują często z daleka.

Są głodni. Niektórzy wychłodzeni słowami współpodróżników.

A my znów spotykamy się z tym panem w głupiej czapce, który co piosenkę mówi : "Najsmutniejszą rzeczą jest niekochane marzenie..."



Ja pana słucham...
Na prawdę uważnie....
To tylko tak, że....
I say my hell is the closet
I'm stuck inside
can't see the light
and my heaven is a nice house in the sky
I got central heating
and I'm alright
yeah yeah yeah
can't see the light
keep it locked up inside
don't talk about it
t-t-talk about the weather
yeah yeah yeah
open up my head and let me out little baby
'Cos here we have been
standing for a long long time
can't see the light
treading trodden trails for a long long time,
time, time, time, time, time, time
I find sometimes it's easy to be myself
sometimes I find it's better to be somebody else
I see you young and soft oh little baby
little feet, little feet, little hands little baby
one year of crying and the words creep up inside
creep into your mind yeah
so much to say, so much to say, so much to say, so much to say
so much to say, so much to say, so much to say, so much to say....

piątek, 7 grudnia 2007

I can't get that song out of my head...


I'm gonna sit right down and write myself a letter

And make believe it came from you

I'm gonna write words oh, so sweet

They're gonna knock me off my feet

A lot of kisses on the bottom

I'll be glad I got 'em.


I'm gonna smile and say I hope you're feeling better

And sign with love the way you do

I'm gonna sit right down and write myself a letter

And make believe it came from you...

czwartek, 6 grudnia 2007

DUCH vs CIAŁO.


I już nie wiem, czy to dobrze, że tak intensywnie biegam po tej stolicy, a jak tu „mało” to po kraju? Że nie mam czasu pomalować paznokci dokładnie, ani posegregować ubrania, oddzielając te letnie od zimowych, a przecież już grudzień…

No i za mną już jubileusz XX-lecia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Hrubieszowskiej. Mnóstwo prób, wysiłku wtoczonego na przestronną scenę, mnóstwo wzruszeń, których szczerze się nie spodziewałam. Spotkania z ludźmi, których myślałam, że już nigdy nie zobaczę i taniec w stroju mojego regionu, w który myślałam, że już się nie zmieszczę- a jednak się udało :) Ot takie małomiasteczkowe sentymentalizmy…
Koncert Karimski Club w studiu im. Agnieszki Osieckiej, gdzie w końcu ktoś tutaj potrafi grać soczysty soul. A jaki wokal pana z NY.....ojojoj.....słodycz!

Zap Mama- najpiękniejsza wokalistka, jaką widziałam. Festiwal Turning Sound, gdzie oczy miałam ze zdziwienia otwarte na pół twarzy, bo kto to widział nazywać takie kalekie dźwięki muzyką, no i miód na serducho w postaci pełnego harmonii, wrocławskiego tria Me Myself and I.
I jak tak patrzę wstecz, to ani jednego weekendu, ba! Ani jednego dnia w kapciach, w domu.
I co?
Są efekty…
Jako pierwszy wyznawca psychosomatyki, przyznaję: mój organizm broni się przed kulturą!
Leżę sobie w łóżku już drugi dzień z gorączką.

Sąsiad-przyjaciel przyniósł fervex, sok pomarańczowy 100%, rogaliki maślane, owoce…
Tusia wieczorem słodycze i dużo ciepła- znów się uśmiechałam.

Telefon dźwięczy.
I tak sobie myślę, że całkiem nieźle na tym wszystkim wyszłam: nie dość, że tyle usłyszałam, tyle zobaczyłam, to teraz mogę jeszcze pić z życzliwości najbliższych. No i trochę odpocząć (i napisać już trzeci post od 2 dni).

Ot taki oryginalny prezent mikołajkowy z okazji 6 grudnia.

środa, 5 grudnia 2007

Filmowo mi, aaaaaaa....

Przez ostatni weekend, między spotkaniami ze znajomymi, kinder balem u przyjaciół-sąsiadów, kilkoma koncertami, o których albo pisałam, albo jeszcze napiszę, razem z Tusia, albo Grupą Bardzo Miło Głośnych Panów i Tusią, i Adą zobaczyłam kilka dobrych fimów.


Pierwszym z nich był dziełem islandzkiego reżysera Dagur Kári Pétursson'a, "Zakochani widzą słonie" i mimo zmęczenia wywołanego krótkim snem w nocy (GBMGP), zachwyciło mnie kilka zdjęć, za które może nie tyle co powinno się go nagradzać, ale poświęcić mu te 100 minut swojego życia by się zachwycić. To chyba wieksza nagroda.


Film, jak na skandynawski przystało nie ma wielkich zwrotów akcji, żadnego podnoszenia adrenaliny na wyżyny Galdhopiggen, ale jeśli ktoś takich atrakcji szuka, powinien szukać za oceanem.

Myślę, że tytuł jest na tyle intrygujący, że zachęci. A Tusia, to nawet obraz namalowała po tym fimie. Bardzo dobry obraz:) Ale ja nie jestem obiektywna, bo wiadomo...



Potem jeszcze powtorka z "Lolity". Najpierw Nabokov mnie zachwycił swoją literaturą, potem ten film i o ile przekonana jestem o zbrodni, jaka się dokonuje na moich oczach i że powinna być potępiona, nie jestem w stanie zaprzeczyć temu, że jest to na prawdę pięknie pokazane. Sceniariusz (sam początek fimu jest już niezwykły), bardzo intymne zdjęcia, rewelacyjna gra aktorka samego Ironsa, jak i młodziutkiej Dominique Swain, no i muzyka Ennio Morricone !

Jak to się mówi w telewizorze?

Gorąco polecam :)

No i wysienka na czubek tego tortu!
"Obsluhoval jsem anglického krále", czyli film czeskich przyjaciół w reżyserii Jirí Menzela.

To byłą piekna wyprawa.
Jak wszem i wobec wiadome jest warszawiakom i tym, co z nimi tu póki co mieszkają, w poniedziałki w kinie Luna, można kupić bilety na wszystkie seanse po 5zł. Jest to nie tylko niezwykła okazja ze względu na cenę, ale także dlatego, iż grane są wtedy często i te filmy, których już nie ma w innych kinach, a biedny człek w swej pogoni (za wiadomo czym) nie zdążył zobaczyć czegoś godnego uwagi.

Z powodu obustronnych przemożnych chęci ostatniego w tym zimowym czasie spotkania z Grupą Bardzo Miło Głośnych Panów (Zgas, Biko i Olaf), postanowilismy skorzystać z oferty wyżej wymienionego kina i wybraliśmy się na seans wieczorny. Takiego emocjonującego posiedzenia fimowego to już dawno nie przeżyłam (jeśli w ogóle). Mandarynki, żelki, soczki i inne napoje pochodzenia roślinnego (czyli zdrowe?), poszły w ruch. Na ekranie Czechy przed wojną, w jej trakcie, ale to tylko tło to perypetii zawodowo- osobistych pewnego kelenera, który cieszył się niezwykłą popularnością wśród płci pieknej, a do tego pieniądze same mu wchodziły do kieszeni i to wielkimi nominałami, co jak wiadomo źle rokuje.

Na szczęscie dobrze skończył: biedny i szczęśliwy:)


W trakcie filmu głosniki zaczęły się ciut psuć (5zl-wiadomo), co rozsierdziło GBMGP i po próbach wezwania kogoś do naprawy, zaczęli rytmicznie wtórować tym dźwiekom. No i tym sposobem czeski film, dostał darmowo muzykę na żywo wykonywana przez dwukrotnego mistrza beatboxu w Polsce i jego kolegę, którego beat niesie się sławą po naszej karajowej scenie mimo tego, że Półwysep Iberyjski mu teraz domem.

No ja nie wiem...żeby taką MUZĘ robic za darmoszkę, panowie!!

Ale jak to już usłyszałam kilka razy tego dnia kiedy muza ta grała i grała (spacer Marszałkowką, jazda metrem, odprowadzka bardzo po północna do domu): "Beatboxu się nie robi, beatboxem się żyje".

Szacun :)


TO BYŁ PIĘKNY WEEKEND.
Te filmy też były dobre, ale chyba by nie były, gdybym widziała je sama.

Z pewnością.



Pani SUPERMOON




" I don't want to be a superstar! I'm a supermoon like all of you."



Tyle naturalnego wdzięku, gracji i szyku...



Tyle pięknych dźwieków, tyle emocji...



Mogłoby się wydawać, że to zbyt wiele jak na jeden koncertowy wieczór.

Zap Mama belgijski zespół muzyczny, na którego czele stoi Marie Daulne w otoczeniu NIEZWYKŁYCH wokalistek, które może w innym wypadku nazwano by chórzystakami, ale nie tu.

Towarzyszenie ich głosów, często przeobrażało się w wykwintne partie solowe, które zbierły deszcz braw. Ale one albo kuzynkami aniołów, albo już sama nie wiem kim, bo chyba tylko aniołowie potrafią takie piekno z siebie wydobywać bez wysiłku!

Jestem przeważliwiona na detal każdego koncertu: począwszy od wyrazu buźki, po guziczek, kolczyczek i ułożenie sukni. Zawsze byłam przekonana ( a może to wpływ dziesięciolecia na scenie z zespołem folkowym w kilkunasto- kilogramowym stroju ;), że wygład artysty na scenie ma niezwykły wpływa na odbiór sztuki przez widza.



Ten koncert był po prostu parfekcyjny. Choreografia wokalistek, ich zachowanie w trakcie solówek, nawet miejsce na improwizacje było tak zaplanowane, że mogłoby się wydawać, że szaleńcze, pełne radości skoki w powietrze samej Zap Mamy, mogłyby być też wyreżyserowane


Wątpię. Radości nie można wyreżyserować na tak autetnyczną.



Mogłabym się teraz silić na opis wrażeń czysto muzycznych, ale...nie widzę w tym sensu. Bo cóż mogę napisać? Że inspirowane tradycją afrykańską, że potrafią grać od reggae, bluesa po subtelny i szalony jazz, że nie ma w tym żadnego naciągania? Jestem za mała na takie próby.



Jeśli ktoś nie zdążył na koncert (np. godzinę dłużej jechał z drugiej strony kraju), bądź nawet nie wiedział o istnieniu tej formacji, polecam tanie linie lotnicze i koncert w innej rzeczywistości, a tym mniej zdeterminowanym- płytę... albo chociaż ze trzy, albo siedem :)


Ja swoje dwie pierwsze dostałam od KaRiNkI.

Może właśnie dlatego opisuje w tym blogu te moje wrażenia, aby ktoś też choć w małej częściu mógł się czuć obdarowywany tak jak ja przez moich przyjaciół i mógł też się inspirować i odnaleźć prawdziwie piękną muzykę w swoim życiu...

środa, 28 listopada 2007

Good Day.

Ten dzień był na prawde dobry. Obudziłam się pół godziny później niż zwykle (6.30) a i tak zdążyłam się zebrać i nawet poszłam rano na Eucharystię. Dobrze było zacząć ten dzień właśnie w ten sposób, bo z Nim.
Potem przedszkole- jedno, drugie (-Plose pani, a cemu pani ma takie śmiesne włosy i kosulę? -Koszula też śmieszna?! O masz!), wyprawa na drugi koniec Warszawy i jeszcze dwie godziny zajęć z dziećmi. Wróciłam do domu po 19.
Ależ ile ja miałam pięknych scenariuszy wymówek dla Tusi (żadnego pokrewieństwa z premierem!), że dopiero weszłam do domu, że obiadu nie jadłam, kawy nie piłam, zmęczona, że dzieci się śmiały z koszuli, że jutro znów się będą...ale na nic to- nie zadzwoniłam odwołać. Jak słowo, to słowo. Szczególnie, że to ja parłam na to wyjście na basen. Jak dobrze jest czasami nie użalać się nad sobą.

Metro Politechnika.
Wytęsknione spotkanie. Spacer na Polną.

-Klapki masz?
-Nie.
-Czepek masz?
-Nie...
-Marti! No co ty?! No ale może... dzieki temu cię nie wpuszczą i pójdziemy na kawę:)


Marti czepek zakupiła u pani szatniarki, na bosaka poczłapała... no no! A propos bosaka spotkaliśmy tego pana, tj. Marcina Bosaka (w klapkach), gdy właśnie opuszczał obiekt.
Jeszcze niedawno mieszkaliśmy na jednej ulicy-on, jako bohater najpopularniejszego serialu telewizyjnego, ja jako ich regularna realna sąsiadka, którą czasem objęto kadrem, gdy wyrzucała śmieci, bądź biegła na spotkanie w ostatniej chwili, na podwórku wiążąc szalik. Eh...
A teraz widzimy się na basenie. Warszawa to jednak małe miejsce;)

Ale Tunia i tak była bezkonkurencyjna tego wieczoru. Ubawiła na przykład stylem zmutantowanym, czyli pół- żaba, pół- piesek. Potem stwierdziwszy, że 20 minut pływania to wystarczający czas na rozgrzanie mięśni do jutrzejszych boleści i poszła swoim wdzięcznym krokiem do jacuzzi. Upss... No i trochę wpadła, potem wychądząc trochę z kolei spadła, a pan ratownik ruszył na pomoc by...powiedzieć, żeby wyrzuciła gumę do żucia!

Potem wymiana opinii o szamponach do włosów, kremach do twarzy i nie tylko, nawilżeniu, starzeniu, amerykańskich tuszach do rzęs. Po prostu sam miód na kobiece serce, późnym wieczorem przed wielkim lustrem.


To był dobry dzień!
Takich wyratowań z rabanu obowiązków, hałasu i tłumu- trzeba mi.


Powtórka z rozrywki juz wkrótce. Karnety zakupione.

poniedziałek, 26 listopada 2007

Poczytaj mi Joasiu...

Czasami, gdy już nic nie piszę tutaj, znów przypomina mi się felieton Pewnej Pani.

To jest powód, dla którego często wyjeżdżam z domu bez komputera, choć tak wiele się dzieje- nic nie piszę.

Jak znów wciągnie mnie klawiatura i oderwie od wieczorów pełnych muzyki i tańca- napiszę, aby nie uleciało.

Ale bez tagrasów :)


Tagrasy

Joanna Szczepkowska

"- Pani naprawdę nie ma internetu? - dziewczyna patrzyła na mnie tak, jakbym powiedziała, że żyję przy lampie naftowej.


- Nie mam. Boję się internetu, tak jak kiedyś ludzie bali się pierwszego pociągu. Boję się, że internet to nowa cywilizacja. Boję się odwrócić plecami do starego świata. Boję się, że przestanę czuć zapachy, że będę tylko czytać i pisać. Że pisanie będę czerpać z czytania, a czytanie z pisania. Że internet mnie połknie i będę żyła w stanie halucynacji. Że już nigdy nie pójdę do zoo.

- Jak to do zoo? - dziewczyna najwyraźniej nabierała podejrzeń, że rozmawia z kimś poza normą.

- Tak. Chodzę do biednego, wyliniałego zoo, gdzie w kawalerkach z krat drepczą dzikie zwierzęta. Chodzę tam, gdzie mogę stanąć przed tygrysem, wiedząc, że dzieli nas tylko mój zdrowy rozsądek. Internet może mi dać wiedzę o tygrysie. A mnie interesuje w tygrysie tylko to, że jest naprawdę. To, że pachnie tygrysem.

W ogóle, kiedy mam dobry dzień, kiedy kocham życie i mogę sobie powiedzieć, że świat jest piękny, to głównie dlatego, że w nim coś chrzęści, mruczy, pachnie burzą, śmietnikiem i tygrysem. Boję się, że kiedy wessie mnie internet, uwierzę w tygrysa tylko na podstawie tego, co tam jest o nim napisane.



Dziewczyna patrzyła na mnie z coraz większą podejrzliwością.

- Czy telewizji też się pani boi?

- Nie. Telewizor oswoiłam. I prawdę mówiąc, stawiam go na równi z odkurzaczem, ale internet to coś zupełnie innego. Nie umiem pani wytłumaczyć, na czym polega różnica.

- Może dlatego nie umie mi pani wytłumaczyć, że nie ma pani internetu.

To nie było pozbawione sensu. I stało się. Odwróciłam się plecami do starego świata. Zaczęłam się uczyć nowego.



- Pamięta pani naszą rozmowę o tygrysie? - rzuciłam dziewczynie przez ramię, kiedy przyszła do mnie znowu. - To jednak fantastyczne, że można go tutaj poznać jak nigdy dotąd - wpatrzona w ekran, przejęta, zamiast hasła "tygrys" wpisałam "tagras", ale komputer nie potraktował tego jak pomyłkę. Na ekranie szybko wyświetliła się informacja, że:

"Tagrasy to rzadkie ssaki żyjące w południowej Australii. Ich czteroletnie życie dzieli się na dwa okresy: okres wdechu i okres wydechu. Tagrasy wdychają powietrze w płuca przez trzy miesiące i dwa dni, a wydychają je przez dwa miesiące i siedem dni. W czasie przerw wstrzymują powietrze na dwa tygodnie i wtedy następuje okres godowy. Niezwykłą cechą tagrasów jest też to, że samce rodzą samce, a samice rodzą samice. Żyją w załomach skalnych, żywiąc się drobnymi roślinami. Ich sen trwa siedemnaście godzin, czuwają tylko w nocy, kiedy ich czarna połyskująca skóra jest niewidoczna".



- Samce rodzą samce, a samice samice... - rozmarzyła się dziewczyna. - To fantastyczne.

- Ale z drugiej strony, jeżeli samce rodzą, to dlaczego nazywa się ich samcami? - zastanowiłam się, patrząc w ekran.

Dziewczyna wyrwała mi mysz z ręki. Siedząc obok siebie, błagałyśmy ekran o odpowiedź. Dziewczyna jeździła po nim, szukając haseł: "samice", "rozrodczość", "ssaki", w końcu krzyknęła:

- Ja muszę zaimeilować do ludzi, którzy może słyszeli coś o tagrasach!

Nie minęło dużo czasu, a ekran wypełnił się międzynarodową dyskusją o rozrodczości nieznanych ssaków. Na obu półkulach tagrasy wzbudziły sensację sprawiedliwym podziałem rodzenia. Genetycy, feministki, ojcowie i matki bombardowali ekran ze wszystkich stron świata.

Rozstałyśmy się o świcie.

- Dziękuję pani - powiedziałam do trochę pobladłej dziewczyny. Jak mogłam nie rozumieć różnicy między telewizją a internetem. Dzięki niemu mogę nie tylko poznawać świat. Mogę też go stwarzać. I to jest coś nowego.

- Co pani stworzyła? - spytała dziewczyna, ziewając.

- Tagrasy. Wczoraj. Założyłam im stronę.

- To tagrasów nie ma? - dziewczyna patrzyła na mnie ze zdumieniem.



- Jak to nie ma? Niech pani zajrzy do internetu."

wtorek, 20 listopada 2007

"I'm dreaming of ..."

Nie specjalizując się w inteligentnym pisarstwie pełnym humoru (bądź po prostu nie posiadając ku temu wystarczających zdolności)- trudno mi będzie przedstawić opowieść, która przyczyniła się do szczerych łez śmiechu i odkrycia nieznanych mi wcześniej własnych mięśni międzyżebrowych.

Opowieść ta, tyczy się snu , który wyśniła sama Adelaida Kornelia Muminkowska ( znana jako Ada-Ula:)

Jadę sobie metrem. Patrzę: dwie szczotki, takie zwykłe szczotki do zamiatania na długich kijach. No i te szczotki, jadąc tym metrem, zaczynają się do siebie przytulać i całować… Nie mają ust, ale w pewnym momencie swojej długości wczepiają się w siebie i całują! I to nie są lesbijki, to pan i pani szczotka. Mówiłam już, że to było rosyjskie metro? Tak, rosyjskie:)

No i te szczotki tak się namiętnie całują, aż w pewnej chwili, ktoś z ludzi jadących tym samym wagonem, zaczyna dokuczać pani szczotce. Podszczypywać ją, coś złośliwego mówić i …pan szczotka staje w jej obronie! Normalnie wychodzi przed nią i osłania ją swoim…kijem:)”

Wnioski:
1. nie myśl, że szczotki nie mają uczuć wyższych.
2. jeżeli rzeczownik kończy się na samogłoskę „a”, wcale nie znaczy, że jest rodzaju żeńskiego.
3. jeśli masz słabe sny (latanie, rozmowy z ludźmi, dom nad oceanem…), poczytaj Emila Zolę przed snem ;)

poniedziałek, 19 listopada 2007

Kolekcjoner pięknych wrażeń.

Dopóki nie spędzam wieczorów na dzierganiu czapeczek, gotowaniu zup i pieczeniu szarlotek- biegam wieczorami na różne ukulturalniacze.
Założyłam sobie, że będąc babcią (babcia Aneta :), chciałabym móc opowiadać o takich wieczorach swoim wnuczętom. A że przypuszczalnie wiele zapomnę do tego czasu- kolekcjonuję co niektóre na papierze, bądź jak tutaj- elektronicznie. Viola!

Ostatni tydzień obfitował w spotkanie z Agnieszka Glińską (reżyser filmowy, teatralny, aktorka) nad książkami rosyjskimi, potem spektakl „Czerwony Kapturek” w teatrze Guliwer, przedstawiony w konwencji opery oraz otwarcie nowego oddziału Czułego Barbarzyńcy na Pradze.

Długo się powstrzymywałam, aby o nich nie pisać. Bo dzielę z nimi kilka krótkich chwil z historii mojego życia, a to przyprawia o sentymentalizm i brak obiektywizmu. Ale to w końcu mój blog :)
Ostatni czwartkowy koncert, jaki dali w warszawskim Bambini di Praga-przelał szalę na tę stronę, kiedy muszę już dać temu wyraz.

Me Myself and I.
Zespól składający się z trzech niesamowitych artystów, którzy tak bardzo różnią się od siebie osobowościowo, muzycznie, a jednocześnie tak pięknie się komponują w całość, że przypuszczalnie to jest powodem tak zadziwiającego sukcesu nowatorskiej formy muzycznej jaką uprawiają.
Powstali ponoć wiosną zeszłego roku. Nie mają płyty, dużo koncertują i ciągle gdzieś się o nich mówi. Prawie nie używają liryki w swoich utworach, nie ma w nich prawie żadnych instrumentów muzycznych, oprócz ich własnych drogocennych głosów, a piosenki po koncercie wszyscy śpiewają. Z Majewską na czele.
Ostatnio nagrali utwór do szeroko rozreklamowanej polskiej gry komputerowej i proszę Państwa…tu mnie zamurowało. Utwór ten zadebiutował na czwartkowym koncercie i Aneta nie mogła się otrząsnąć. Już nie wiedziałam skąd pochodzi który głos, pięknie zbalansowana fala dźwięku, która wrastającym napięciem przypominała momentami wzniosłość utworów muzyki klasycznej. Brawa. Duże brawa.

Są to ludzie, którzy nie tylko, że dzielą się samą muzyką na koncertach, ale także opowieściami o swoich inspiracjach, doświadczeniach, sobą. To jakby wykraja ich z peletonu zamurowanych „autystów”. Proszę się kiedyś wybrać na ich warsztaty wokalne, a owoce będą słodkie :)


To dopiero będzie co opowiadać na piekną starość.
Take dum dum dum!

niedziela, 18 listopada 2007

Bo we mnie jest...lód!

Zawsze myslałam, że jestem górą lodową.
A tu zaskoczenie: kokietką.

Ku ogromnemu zdumieniu memu, które często powoduje unoszenie jednej brwi- Ktoś mnie raczył tym wymownym i jakoś zbyt jednoznacznym określeniem. Uniosłam brew: "kokietką?!"

-"Nooo proszę! I ta brew! No kokietuje, jak nic!"


Góra lodowa (ja), ciut się speszyła. Przypuszczalnie oblała swe lico krasnym rumieńcem i uległa potokowi (po roztopie) myśli na temat swojej kobiecości: kokieteryjnej vs lodowatej.



Może to i próżne, myśleć o sobie w metaforze, która obrazuje istotę, ukrywaną w trzech czwartych pod powierzchnią, bo przecież faktycznie coś przecież jest i na zewnątrz: rzęsy pociągnięte maskarą, oczy obrysowane kreską, paznokcie czerwonym lakierem...
Kokietka jak NIC!


A jednak był moment, kiedy Ów (wyżej przedstawiony jako Ktoś) do kokietki mrugnął, a ta... właśnie NIC! Góra lodowa.

I żałuje.

Bardzo.

poniedziałek, 12 listopada 2007

Mały fragment mojej miłości do muzyki





Poznałam ją mając jakieś 17 lat.

Pamiętam pierwszą piosenkę na albumie „Songbird” i to jak mnie wgniotła w fotel moc jej głosu. Byłam oczarowana, zafascynowana i też tak chciałam :)



John zawsze zaskakiwał mnie takimi perłami, ale ta muzyka nie dość, że odbiła się na kształtującej się wtedy osobowości, to została ze mną do dziś, nawet gdy marzenia obrały inny kurs.


Nazywa się Eva Cassidy. Kilka dni temu była dziewiąta rocznica jej śmierci, kiedy jako młoda osoba, jeszcze nieznana szerszej publiczności poza Waszyngtonem, odeszła cierpiąc na nowotwór złośliwy. Dziś wydaje się, że brak tzw. sukcesu medialnego, czy jakiego tam bądź, związane było zapewne z tym, że sama wokalistka stroniła od większej publiki. Bardzo nieśmiała, skromna.
Wciąż kiedy oglądam jej zdjęcia na albumach płytowych- mówią o tym, jak bardzo różniła się od królowych sceny, mimo, że żartowała podpisując się czasami Evaretha, przypominając imię samej Arethy Franklin, którą także adorowała.


Po śmierci, wydany album sprzedał się na całym świecie w ponad 4 milionowym nakładzie. Takiego sukcesu pośmiertnie wydanej płyty nie odniósł dotąd nikt więcej.


I tak jeden z tych krążków znów od kilku dni gra w moim domu.

Cieszę się, że kiedyś, dawno, dawno temu podsłuchując muzykę mojej Siostry, pokochałam bluesa. Na Evie Cassidy się nie skończyło, na słuchaniu jedynie tego śpiewu, także nie, ale o tym może w innym odcinku tej fascynującej opowieści ;)

wtorek, 6 listopada 2007

Ratunku: ZIMNO!



Śnieg…. Załamka jak stąd do Australii….
Na taką moją reakcję na śnieżny cud (w oczach dzieci), usłyszałam: widać, że grubo po dwudziestce. Grubo?! Litości! Ja po prostu bardzo nie lubię jak jest mi zimno!
A zimno jest mi…BARDZIEJ NIŻ WSZYSTKIM!

I tutaj zauważam jedną zasadniczą różnicę jaka istnieje między mną a Lolą. Nigdy, przenigdy nie wyglądałam go z okna z tęsnotą, a już z całą pewnością nie nazwałabym go moim ulubionym!
Nawet jakbym była grubo przed dwudziestką!

Nie ma lepszego sposobu na zatrzymanie Anety w domu. Jestem w stanie przepuścić nawet dobry koncert jeśli ofiarą miałoby być przemarźnięcie- czy to wystarczająco przekonywujący dowód?!

Teraz tylko zostaje wykminić, jak pracować i studiować nie wychodząc przez całą zimę…

poniedziałek, 5 listopada 2007

Książki, książki panie kochany, dużo książek!












Są to pozycje, które głównie dostałam w prezencie od kochanego Szwagra Johna i równie kochanej Siostry Moniśki. Co ja bym zrobiła bez tego wsparcia w mój rozwój emocjonalno- intelektualny?! Proszę brać przykład i prezentować, prezentować ludzi Roaldem Dahlem!


Tak też się składa, że mój drogi Autor, przez wiele, wiele lat współpracował ze znakomitym ilustratorem, co mniemam przyczyniło się także do skukcesu czytelniczego, jaki trwa do dziś we wznawianych wydaniach z ilustracjami Quentin'a Blake'a.

Kiedy ostatnio miałam możliwość odwiedzania wystawy poświęconej ksiązkom tych dwóch panów w Centrum Ksiązki dla Dzieci- Seven Stories w Newcastle, zauważyłam tam bardzo wymowne zdjęcie, podkreślające ich zażyłość i przjażń kiedy to siedzieli obaj przy rysunkach z butelką czerwonego wina, cygarami... Ach ten znój pracy! :)


Ale serio, serio, jak to by w ogóle wyglądało, gdyby nie kreska Blake'a?



Oglądając wnikliwie pozycje wydawnicze dla dzieci stwierdzam, że sztuka ilustracji stanowczo zbyt często zieje kiczem. Szlachetnym wyjątkiem są państwo Ewa i Paweł Pawlak, Marcin Brykczyński i jeszcze kilku co to ich na palcach... jakieś takie przewrażliwienie na tym punkcie zauważam w sobie, że zaniedbanie w tym temacie uważam za zbrodnie ograniczającą wyobraźnię- o zgrozo!


Oddając miejsce mojemu skromnemu mistrzowi akwarelowej sceny:







Po drugiej stronie barykady


Palec pod budkę, kto czyta Roalda Dahla! A kto czytał i widział filmy na podstawie jego super- hiper- fantastycznych powieści i potrafi wymienić jednym tchem chociaż z cztery tytuły, ten mocarz!
Muszę już chyba drugi raz tutaj przyznać, że mam niezwykła słabość do literatury dziecięcej, a ta pogłębia się wraz z wiekiem. Kiedy byłam takim jeszcze śliniaczko-pełzaczkiem w śpiochach, wolałam kreskówki animowane na szklanym ekranie. Może powodem była samowystarczalność w obsłudze guziczków napędzających te programy w pudełku, bo jednak czytać to szybko mnie nikt nie nauczył, ani też wielu nie kwapiło się do czytania mi na głos. Uh!
W obronie takich jak ja, stanął Roald Dalh w książce „Matylda”, ale o tym dowiedziałam się dużo, dużo później. No dobrze, może przesadzam, nie byłam zaniedbywana tak jak główna bohaterka tej powieści, ale niezwykłe jednak jest to jak bardzo w obronę małego człowieka jest w stanie wziąć ten duży człowiek, który teoretycznie powinien być w opozycji, z racji i wieku i wzrostu i obowiązków (jak to ONI mawiają).


Roald Dahl jest człowiekiem niezwykłej historii. Historii tej własnej, z której wyrósł jak i tych, które wyobrażeniem przelewał na papier kiedy pisał dla swoich dzieci. Po szkole średniej, zamiast college’u wybrał pracę w Shell Oil Company(ha!), potem był pilotem, wojskowym(oj...), ale to szybko zarzucił karmiąc swoje umiłowanie do życia wystanego i balowego( no!no!). Potem na szczęcie przyszły na świat jego dzieci, które zmotywowały pisarza do pracy nad cudnymi i niesamowitymi ksiązkami dla nich. Tak, z całą pewnością tylko miłością mogą być powodowane takie dzieła! Co ciekawe, Astrid Lindgren takze pisała dla swoich dzieci.


Także kto wie, co się będzie działo, kiedy w końcu ktoś nowy się narodzi w jednym z naszych domów.... ;)



Dziś spędziłam podróże do pracy i z powrotem wraz z "Matyldą". Wciąz nie mogę się nadziwić, że napisał to człowiek po drugiej stronie muru życia, zwanego dorosłością...

niedziela, 4 listopada 2007

Natchnienie Barbarzyńcy




Ależ mi to miejsce wyraźnie natchnienia dodaje! Byłam przez krótką chwilę w Czułym Barbarzyńcy razem z moją przyjaciółką, Tusią. Pijąc koktajl „Summertime” (…and the livin' is easy, fish are jumpin' and the cotton is high…), czytałyśmy każda swoją książkę- wyszukaną po drodze do stolika.
Tunia- „O sobie” Krzysztofa Kieślowskiego, ja- „Krótką historię wszystkiego” Ken’a Wilber’a.
Obydwie zostałyśmy oczarowane. I koktajlem na bazie truskawek(podanym przez Golden Lady- proszę kiedyś sprawdzić…), jak i treścią naszych lektur, czym oczywiście siorb po siorbku, wymieniałyśmy co lepsze teksty:

„Byłem dosyć naiwny i kompletnie nierozgarnięty. W każdym razie pamiętam bardzo dobrze, że mnie zapytali na takim egzaminie- rozmowie, od której pewnie zależało, czy przyjmują, czy nie (do Łódzkiej Szkoły Filmowej- przyp.), jakie są środki komunikacji międzyludzkiej. Odpowiedziałem: trolejbus, autobus. Byłem święcie przekonany, że to prawda, że tak jest. A oni prawdopodobnie uważali, że pytanie było tak głupie, że ja odpowiedziałem sarkastycznie, czy ironicznie. I prawdopodobnie dlatego dostałem się do Szkoły. A ja naprawdę myślałem, że środkiem komunikacji międzyludzkiej jest trolejbus.”

Mistrz. Mogłabym tutaj zrobić niemal listę przebojów, składająca się z fragmentów tych niezwykłych rozmów z niezwykłym człowiekiem. Często dużo, dużo poważniejszych…

Ken Wilber zaistniał w mojej świadomości bardzo mocno cztery lata temu, kiedy przeczytałam książkę „Śmiertelni Nieśmiertelni”, która wywarła taaaaaakie wrażenie na pełnej ideałów, jeszcze wtedy, nastolatce, że ohohoho! Bardzo polecam tą książkę, pełną miłości, o jakiej nie słyszy się na co dzień. Miłości wielkiej pełnej szacunku i intymności. Nikt mi wtedy o takim uczuciu jeszcze nie mówił. Ani w podsłuchanych rozmowach tramwajowo- pociągowo- autobusowych, ani w tych otwartych przy stole, ani tym bardziej w żadnym głupim telewizorze. No fakt, tego medium to już chyba nigdy nie polubię, ale to już inny temat. Także tamta książka jest we mnie w pewnym rodzaju zakotwiczona na zawsze.

„Krótka historia wszystkiego” przedstawia Wilber’a, już jako zupełnie innego człowieka. Wielkiego współczesnego myśliciela. Warto się otworzyć na taką „non-fast-food’ową” lekturę, która wymaga już dużo więcej skupienia niż pozycje wydawnictw „pulp”.

O godzinie 22.00 opuściłam lokal „Czuły Barbarzyńca”, uboższa o 35 zł za książkę Wilber’a (na szczęście autobiografię Kieślowskiego mam już w swojej biblioteczce) i bogatsza o dobry wieczór z Tunią i perspektywą dobrego czasu z zachwycająca myślą filozoficzną. Warto, warto, warto!

piątek, 19 października 2007

Poeta, poecie, z poetą...



Wczorajsze wieczorne spotkanie z panią Julia Hartwig z Czułym Barbarzyńcy, było tym wydarzeniem, o którym mieszkając w Warszawie, nie- warszawiak, marzy. Było to prawdziwe i bliskie spotkanie z człowiekiem, a nie kolejne minięcie z tysięcznym anonimowym tłumem przechodniów. Bo kto wie, ile poetów na co dzień przytulam w metrze, czy tramwaju (nie wchodząc w szczegół braku wyboru, w tym momencie komunikacyjnym).
Spokój. Wiersze czytane na głos przez samą autorkę, stonowane światło małych lampek, przytulne kanapy, zapach kawy i pyszne czerwone wino; jej opowieści o Paryżu, Nowym Yorku i dawnej Polsce… Życie wtedy znów pachnie.




Sztuka jest zaklinaniem istnienia

żeby przetrwałoale jej przestrzeń rozciąga się na niewidzialne

I jest inteligencją która żywioły skłócone

zjednuje podobieństwem

Jest rzeczą dzielną
bo szuka nieśmiertelności

będąc - jak wszystko - śmiertelną
Julia Hartwig.

Chciałabym móc więcej napisać o spotkaniu z tą poetką, a raczej Poetką, ale chyba innym razem, bo przez cale to spotkanie, patrząc na warkocz okalający główe pani H.(niczym u dziewczyny z reklamy moich ulubionych perfum Narciso Rodrigueza), myślałam o innej kobiecie. A raczej dziewczynie z małej wioski, pod moim małym miastem, gdzie się urodziłam. Ona też kiedyś miała taki warkocz. I choć nie zawijała go na głowie, ale puszczała wzdłuż pleców i wisiał tak, całą swoją kobiecością. Taką ją poznałam, taką ją znałam.
Pisała najpiękniejsze wiersze o najintymniejszych myślach kobiety, o Bogu i całym Jego stworzeniu, które zauważała częściej i jakoś… intensywniej niż ja.
Dziś ta dziewczyna nie ma już warkocza. A wiersze?
Nie znam…
Mam tylko cichą nadzieję, że nie obcięła ich tak, jak włosów.

Tęsknię za tamtą Poetką.

czwartek, 18 października 2007

Bezczelne sny nauczycielki angielskiego.





Dom nad oceanem w Kalifornii. Wielki dom, drewniany, pomalowany na granatowo, białe okiennice. Dopiero się tam wprowadziliśMY. Wielkie przestrzenie pięknych drewnianych podłóg, jasne, czyste ściany.
Nagle pukanie do drzwi. Ja jestem tam nielegalnie, choć nie do końca rozumiem dlaczego, więc idę na taras, z którego wychodzi pomost na plażę. Jest cudnie. Widok zapierający dech w piersiach i pytanie: jak to możliwe, że wszystko się spełniło? Ocean Spokojny... Słyszę, że to ktoś do mnie- wracam. Tam czekają na mnie bardzo elegancko ubrani starsi panowie i jedna pani. Delegacja nieznanej mi organizacji, przyznającej nagrody dla najlepszych książek wydanych na rynku międzynarodowym. Gratulacje, statuetka (ceramiczna sowa, pięknie szkliwiona), słowa uznania i moje zdziwienie. Ogromne.
Potem bardzo dobrze znany dźwięk mojego budzika. Jest siódma. Siedemdziesiąt dzieci już czeka by przyszła ta pani Anetka od angielskiego z pacynkami, piosenkami, bajkami…

Dziś:
The elephant goes like this and that
He’s terribly big, and terribly fat….


I ani słowa o sowie…

środa, 17 października 2007

Miłość w stu procentach! Ostry na prezydenta!



WTOREK ROBOCZYM DNIEM
JEDNAK NIGDY NIE ZMIENI SIĘ
MÓJ POCIĄG POŚPIESZNY NA IMPREZKĘ,
GDZIE MOŻNA ZGUBIĆ ZMĘCZENIA ŁEZKĘ,
Oi!



Człowieka, którego szczerze podziwiałam za niezwykły, mickiewiczowski „flow” słowny, aktorski i muzyczny, no i w ogóle za orkiestrowość wszelaką osobowości scenicznej. Po płycie „Hollyłódź” kultura hip- hopu stała mi się bliższa, a wczorajszy koncert, to już mnie tam wręcz przytulił na momencik. Adam Ostrowski i jego wierna publika znającą kilometrowe teksty na pamięć- zachwyciła. Żadnych przykrych akcji, na które nawet dałam lekkie przyzwolenie w sobie, by się ich spodziewać…Sorki. Takie podejrzliwe wtorki ;) W ramach rehabilitacji machałam łapką zawodowo razem z ziomkami śpiewając (melorecytując?)



"Do tego bitu mógłbym chodzić i klaskać,



wrzucam go na full juz słyszy cała klatka,



do tego bitu wali w sufit nawet sąsiadka ..."

Wyszedł tak, jak mało go się spodziewało: żadnego „lansu”, żadnego bajeru. Na wstępie przeprosił za długie przepinanie sprzętu i że przez to musieliśmy czekać. Bo rzeczywiście to nie trwało chwilkę ( a zaznaczyć MUSZĘ, że przyszło nam jeszcze wcześniej przecierpieć, trwający w nieskończoność,występ zespołu opiewającego szlachetność...serków dietetycznych :)
Wątpię, aby szanowny MC kiedyś ten zapis przeczytał, jednak taki wielki pozytyw zyskałam wczoraj na tym koncercie, mało! Taką wiarę w prostolinijnych i dobrych ludzi, że muszę się tutaj zwróć do Pana w pierwszej osobie:



Panie Adamie! Zdrowia życzę! Niech więcej witamin i protein Pan wprowadzi w życie! Jestem wdzięczna za tyle słów, uśmiechów tyle (w brzuchu motyle ;), za byle jaki styl odzieżowy, za świetny band w tle (a raczej ramię w ramię) Sofowo- młodzieżowy, za podzielenie się wiadomością o oczekiwaniu dziecka i emanującą w każdym wspomnieniu wielką miłością do żony, za.... kurcze taaaaaaaaaką AUTENTYCZNOŚĆ, że u mnie człowieku to number one na liście, nie ważne z jakiej platformy!

Nigdy, NIGDY nie spodziewałabym się tego po sobie… ;)



"Czy sami tak chcieliście? czy to wymowy głupota?
Każdy z was rap kochał? czy rozmowy o kwotach?
Filozofii utopia, bo hip-hop zgubił sens w tym
Po pierwsze nie dla sławy, po drugie nie dla pieniędzy.
Rozumiesz? nie gram by mieć szyk czy względy
Nie mam nic, co wyróżniałoby mnie ponad przeciętnych
I to tyle na ten temat, mam się wozić w teledysku?
W pożyczonych BM'ach, nie po to by kariera miała cel
Srać karierę jeśli to co pokazujesz światu nie oddaje ciebie
Wróć, bo ginie hip-hop, a miało być tak pięknie tu
Chuj wciął imprezy i ślad wydanych zysków
Bo jak ziom ma wierzyć w słowa pijanych artystów? "

O.S.T.R.