poniedziałek, 26 maja 2008

Everyday is someones birthday.

Pewna Kobieta, skryta okularnica,

zapytała mnie dzisiaj, czy nie mam jakiejś piosenki dla jej urodzinowego Misia.

Pewna Kobieto! Oto i ona! Dla Ciebie i dla Misia świeżo ułożona!

niedziela, 25 maja 2008

Mushaboom!

Raz dwa- kto dziś kicha jak mucha?

Dwa trzy- kto nie może, nie patrzy!

Trzy cztery- mam alegię, taki psikus Wyższej Sfery...





Nowe odkrycie niedzielnego popołudnia, kiedy trzeba pisać esej z etyki zawodowej psychologa.

Jak wszem wiadome jest, dla dobrego efektu pracy- potrzebne są przerwy coby "naukowca" nie zdemotywować.

Na tej przerwie ("Nikt się nigdy tak wspaniale nie rozerwie jak na przerwie, jak na przerwie. Tu sie komuś da kuksańca, tam oberwie i wesoło, że aż hej"), odkryłam śpiewającą panią o nazwisku Feist.

Dla mnie miodzio. Szczególnie utwór wyliczankowy, który mnie zainspirował do własnej , jakże ambitnej i alergiczno-osobistej, twórczości powyżej, oraz utwór pod tylułem "Sea Lion".

Nie pokusiłabym się o miano wybitnej, ale na prawdę przyjemnej- tak jak owy miodzio na śniadanie (chyba, że ktoś uczulon...)
Ma w głosie coś z mojej najukochańszej Rosin Murphy oraz z Bjork, a jednak jest taka, taka... bezpretensjonalna. Ot! To jest chyba najwłaściwsze słowo.
Proszę się nie sugerować pretensjonalnością cekinastego stroju w klipie "1 2 3 4" to celowy myk-zmyk. Mimo to warto zobaczyć jak niewielkim nakładem środków można zrobić dobry teledysk, jeśli wyobraźnia pozwala hulać, a znajomi chcą pomóc. Ale może te niebieskie cekiny trochę kosztowały ;)
Ale już klip "Mushaboom" jest kwintesencją pani Feist. Pełnia subtelności, delikatności, puszku... aż odfruwa!



sobota, 24 maja 2008

Obóz Jezusa.

Jakiś czas temu, odkrywszy postać Krzysztofa Kieślowskiego i idąc za tropem jego pracy, trafiłam na bogactwo polskiego filmu dokumentalnego. Zakochałam się dozgonnie. Film dokumentalny otwiera przestrzeń artystyczną, która pozornie wydaje się nie mieć wiele wspólnego ze sztuką, ale z podglądaniem. Bzdura. Bzdura, jak mało która! (Czesław śpiewa)
Nazwiska Marcela Łozińskiego, Maciej Drygasa, Mirosława Dembińskiego, Kazimierza Karabasza wzbudzają we mnie niezmierny szacunek.
Będąc już po raz kolejny na festiwalu Łodzią po Wiśle”, miałam tą wyjątkową sposobność być na spotkaniu z wyżej wymienionymi panami Drygasem i Dembińskim. Ich osobowości, sposób bycia, tak dowcipny, elegancki i otwarty zarazem… Ja byłam urzeczona. To było zaledwie kilka godzin, a ja nauczyłam się tyyyyyyyyyyle o filmie dokumentalnym! O procesie pisania scenariusza, pitchingu (moment gdy twórca próbuje znaleźć fundusze u grubych rybek- producentów), aż do realizacji, publikacji, ewentualnych głosach krytyki. Panowie opowiadali także o swoich osiągnięciach, bo jak wiadomo są to nazwiska rzeczywiście nagradzane na światowej arenie filmu dokumentalnego, m.in. za film „Pomarańczowa Alternatywa”, „Jeden dzień w PRL”, „Stan nieważkości”, „Usłyszcie mój krzyk”. Filmy, które poruszają do łez. Bynajmniej nie na zasadzie tricków hollywoodzkich wyciskaczy wzruszenia, ale przez pokazanie prawdy, od której ludzie często odwracają oczy…
Zrozumiałam po raz kolejny, jak trudna jest to dziedzina sztuki filmowej. Niepewna efektów, niedochodowa(biorąc za skalę środowisko filmowe, a szczególnie fabułę), bez czerwonych dywanów, fleszy i bankietów.
Nie powiem by w tym momencie ostygł mój ogień do zgłębiania tematu.
Okazja ku temu był majowy festiwal w warszawskiej Kinotece
Festiwal filmów dokumentalnych Planete Doc Review, a dla mnie osobiście jeszcze bardziej wydawnictwo festiwalowe, które niedawno wypuściło na rynek serię nagrodzonych filmów.
Jednym z nich był oglądany przeze mnie i Maziola film, pt.”Obóz Jezusa”.
Opowiada on sytuacje amerykańskich ewangelików, którzy indoktrynują swoje kilkuletnie dzieci w wierze ponoć chrześcijańskiej, jakoże wyznają Chrystusa jako Boga. Ale jest to idea daleka od powszechnie znanej myśli miłosierdzia i wolności wyboru. Film pokazuje, jak republikanie sterują tym ruchem religijnym od lat zdobywając większość wyborczą, która przecież nie tyle że wygrywa z całą Ameryką, ile przecież z całym światem.
Film wprawia w osłupienie. W trakcie seansu , jedną z moich myśli było: gdyby ktoś próbował wymóc takie rzeczy choćby na moich dzieciach z przedszkola, gdyby starał się zrobić im takie…pranie mózgu- to bym chyba rozszarpała…

Chcemy ten film pokazać większej liczbie ludzi i być może zrobimy pokazik w D.A. na Freta. Oby się udało. Może będzie to przyczynkiem do pomysłu na jakieś cykliczne spotkania przy filmach, które otwierają oczy. Byłoby dobrze.

piątek, 23 maja 2008

„Przepaść między nami” Thrity Umrigar.


Jest to jedna z tych książek wirowych- wciągających. Nie porównałabym jej z wirem książek młodzieńczo- przygodowych, czy kryminałami, bo nie sama ich treść wciągająca(choć także), ale … OPOWIEŚĆ. Ja osobiście czuję zasadniczą różnicę tych pojęć.
Czytając ją czuję się, jak gdyby stara kobieta- gawędziarka, mówiła ją przy blasku ognia. Takie w niej zaangażowanie, taka… prawda.
Język, jakim posługuje się Thrity Umrigar, jest tak piękny, tak barwny i soczysty, że należy w tym momencie ukłonić się także autorce tłumaczeń Monice Wyrwas- Wiśniewskiej. Zawsze wierzyłam, że tłumaczenie jest w znacznej części tworzeniem czegoś na nowo (odkrycie
szesnastolatka tłumaczącego teksty Pearl Jam’u ).
Wyrazistość opisów skłania czytelnika do dotykania wszystkich opisanych zdarzeń, scen przemocy, wzniosłych momentów czułości.
I język uczuć. Za inteligencję emocjonalną autorki, powinno się jej przyznać szczególne wyróżnienie, bo nie przypominam sobie, abym ostatnio czytała coś, co tak dobrze charakteryzuje niejednoznaczność ludzkich uczuć. Niejednoznacznych zwłaszcza dla niego samego.

Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki. Książki zakupionej z okazji wieczorów samosiowych, gdy wszyscy wyjadą z Warszawy na weekend, a wyczekiwanym przybyszom zmienią się plany podróży z przyczyn niezależnych od nikogo, kto pragnie spotkania.
Czasami banał zakupu, inwestycji naszego czasu ofiarowanego w prezencie samemu sobie- rzeczywiście owocuje w dzieła…
.............................................................................
"-Kiedy byłam młoda uważałam, że najwspanialszym instrumentem jest fortepian- powiedziała, tak modulując głos, by nie dominował nad muzyką. Nadal miała zamknięte oczy, ale poczuła że Freddy poprawia się na swoim miejscu. - Ale teraz- ciągnęła- teraz wolę głębokie tony skrzypiec. W jakiś sposób przypominają życie- są smutne, słodkie i zagubione. Samotne. Zawsze sobie myślę, że gdyby serce mogło śpiewać, brzmiałoby jak skrzypce. Uważasz, że to głupie?
Freddy wydał zdławiony dźwięk, który kazał jej natychmiast otworzyć oczy. Odwróciła lekko głowę i z zaskoczeniem zobaczyła, że starszy pan płacze.
-Tatusiu Freddy, co się stało?- wykrzyknęła. -Czy powiedziałam coś...
Zwrócił do niej twarz, a ona po raz pierwszy zauważyła, jak obwisła jest skóra pod jego trzęsącym się podbródkiem i że na jego oczach pojawiła się juz ta cieniutka starcza błona. Przeraziła się, widząc, że złożył ręce w błagalnym geście. Jej wzrok przykuły zmarszczki i plamy na jego dłoniach w kolorze karmelu...."

czwartek, 22 maja 2008

Sen w święty dzień.

Spałam do 13.
Trudno opisać moje zdziwienie, gdy zobaczyłam tą godzinę po przebudzeniu, szczególnie, kiedy codzień wstaję o 6. Zwalmy to na karb przeziębienia i potrzeby snu zdrowotnego...

Sen był PRZEdziwny.

Odwiedziłam w nim wujka Krzyśka i jego Agnieszkę, którzy mieszkają w Krakowie, ale tam był to nasz stary Hrubieszów.

Oderwawaszy się od jakiś dziwnych obowiązków noszenia drzewa (nikt raczej z nas tego nie robi na codzień...), poszliśmy do Kościoła, bo przecież święty dziś dzień.
Usiedliśmy na ławkach małego kościółka na górce, czekając na liturgię, którą przygotowywali młodzi ludzie jakby w nurcie protestanckim, pełnym spontaniczności, świadectw wiary. Udawałam, że nie jestem zdumiona. Nawet tym, że w międzyczasie wujek z Agnieszką zmienili się w białogłowych, drobnych staruszków.

Wtedy do świątyni wpadł ogromny ptak. Taki... jakby nie z tego świata, ale ze świata "Baśni z tysiąca i jednej nocy". Był przepiękny, ale straszny, bo potężny.

Byłam przerażona. Rozglądałam się po zgromadzeniu, po całym Kościele, ale nikt się nie bał.

Ja, jakby nieadekwatnie do reakcji ludzi- zaczynam krzyczeć. Słyszy to ten ptak, zauważa mnie w tłumie i z całej siły, z dugiego końca wielkiego i wysokiego kościoła pędzi w moją stronę!

Normalnie Hitchcock!














Byłam tak bardzo przerażona, nie miałam jak się ruszyć,uciec, bo nikt nie reaguje, jakby stop-klatka!

Ptaszysko usiadło mi na głowie, wbiło swoje pazury w moją skórę i zaczął mnie silnie dziobać, próbując okaleczyć twarz. Wiedziałam, że chce mnie skrzywdzić, ale jednocześnie bałam się go zabić... Złapałam go za głowę i odchylałam ją tak, by przydusić i wtedy... zmienił się w czarną sarenkę. Wciąż trzymając ją za szyję, już spokojną i łągodną wyprowadziłam na zewnątrz i wypuśiłam na łąki przy rzece...

poniedziałek, 19 maja 2008

Another miracle.


No i jak tu o tym nie napisać?
(chyba wpadłam w jakiś cug ;)

Ostatnio z okazji niedzielnego obiadu, puściłam biesiadnikom mym, płytę King of Convenience, której sama długi czas już nie słuchałam. Klasyk.

Maziol wziął się rozmarzył przy tym, a i mi się udzieliło. No i szperając coś niecoś o tych dwóch panach tworzących Harmoniczny Ewenement Akustyczny Veną Eksplodujący Namiętnie- skrócie HEAVEN- natrafiłam jakimś zwykłym, zwyczajnym przypadkiem (czyt. przeznaczeniem) na myspace pana Jamie’go Lidell’a. Nie mając pojęcia kogo sobie słucham, planowałam listę telefonów, jaką jeszcze dziś muszę wykonać do ważnych osobistości, a tu nagle……..

“Another day, another way for me to
Open Up to you!”


Jejejeeeej! Przecież to ta przeurocza piosenka, której nigdy nie udało mi się namierzyć z imienia i nazwiska autora! No i wtedy raz gdzieś zasłyszana rozbudziła znów serduszko pełne soulu, przypomniało Marvin’ie Gaye’u i o takich tam słabościach.

Także drodzy Przechodnie bloga mego, jeśli tak jak ja, chcieliście wiedzieć kto tą radosną pieśń śpiewa, jeśli chcieliście mieć możliwość puszczenia jej sobie o poranku, kiedy oczy jeszcze bolą od wczorajszej pracy- sil vous plait!


Płyta czeka pod tytułem "JIM".


Się doczeka, doczeka... :)



(Teraz to już mam tydzień z głowy z top listą nucenia spacerowego ;)

Psychology.

Rozmowa z Sąsiadką na naszym podwórkowym placu zabaw dla dzieci.
Sąsiadka jednocześnie jest moją znajomą ze studiów i mamą 3-letniej Zuzi, więc na brak tematów nasza konwersacja nigdy nie cierpi, a ja mimo pośpiechu, zawsze się zatrzymam na te "dwa zdania".
W międzyczasie, Zuzia uskutecznia ujarzmianie węża ogrodowego, którym nasz drogi Pan Dozorca podlewa zieleninę. Potem ofnuknięta życzliwie przez wyżej wymienionego, zaczęła trenować zjazd ze ślizgawki głową w dół, tyłem.
Nasz ostatnio ulubiony przedmiot rozmów to alegrie i praca magisterska. Zakończywszy temat pierwszy, przeszłyśmy do spraw mniej swędzących, tj. badań do pracy magisterskiej.
Moja Sąsiadka opowiedziawszy o wyjątkowo ciekawym studium przypadku PTSD (posttraumatic stress disorder - rodzaj zaburzenia lękowego będący efektem przeżycia traumatycznego wydarzenia), zapytała o mój temat pracy magisterskiej. Tak więc wziąwszy głęboki oddech, dumnie, miękkim, radiowym głosem, wypowiedziałam:
- Bajkoteriapia...
-Bajkoterapia?! To coś z rowerami???
Myślałam, że się przewróce do piaskownicy i przez jakiś czas nie byłam w stanie wyłumaczyć mojej rozmóczyni powodu mojego śmiechu.

Widać nie zawsze można pogodzić tylu czynności naraz: pilnowania córy i rozważań naukowych. Czasami pojawia się błąd w systemie :)
Terapia na "bajku"!
To dopiero byłby temat na pracę!
No nie mogę...





terapia małżeńska





















arteterapia



terapia grupowa








terapia krótkoterminowa









terapia prowokatywna












śmiechoterapia
dogoterapia

niedziela, 18 maja 2008

Urodziny.

Się mi skończyło. Te 42 lata, twu! 24 :)

Obchodziliśmy je przez ostatnie trzy dni. Niektórzy po moim wytknięciu zbyt obfitego (?!) śpiewania "Sto lat, sto lat" dnia trzeciego, oburzyli się mówiąc, że właśnie tak ma być. No jeśli tak...
Przez te trzy dni chętnie przyjmowałam kwiaty i uściski, ściski, przytulanki, utulanki i całuski, żałując w głębi duszy, że nie można mieć tych urodzin choć raz w tygodniu, no dobra...raz w miesiącu chociaż! Kto wymyślił taki porządek kalendarza?! Kiedyś go tam gdzieś dorwę...

To jest jednak niezwykłe, że inni też się cieszą, że się urodziłeś. To chyba najlepszy prezent, zaraz po tym, że sam się z tego cieszysz.

Jak ja się ogromnie cieszę!

Na koniec tego radosnego, jakby nie patrzeć, świątecznego posta, dołączam wiersz, jaki znajduje się w mojej NOWEJ (bo sprezentowanej!), wymarzonej książeczce "Fioletowa krowa", antologii niepowaznej poezji angielskiej i amerykańskiej w przekładzie ukochanego całym serduchem pana Stanisława Barańczaka:

'KIEDY BYŁEM JESZCZE MAŁY'

Kiedy byłem jeszcze mały,

Myłem Mamie szyby;

Jak wetkąłęm palec w ucho wyciągałem ryby.

Mama bardzo mnie chwaliłą

I prosiła więcej:

Wydłubałem palcem z ucha

Ryb ze sześć tysięcy.

:D

Słup ogłoszeniowy.

Jakiś czas temu zapomniałam o tej wielkiej przyjemności jaką jest pisanie. Czasami (jak już to u siebie zaobserwowałam) porzucamy to, co się kocha najbardziej mimo, iż nikt nam tego nie zabrania, sytaucja nie powstrzymuje, jakby taki dramat na własny, prywatny użytek w prezencie od siebie. Ciekawe dlaczego...?


Wielką przyjemnością jest pisanie. Bez wzgędu na to, czy piszę list do przyjaciela (miliony wysłanych), czy silę się na książkę dla dziecka (egzemplarzy cztery), czy wiersz do Pana Boga (wiele, wszystkie niewysłane, do Adresata dotarły), czy wreszcie bloga, coś na kształt słupa ulicznego z ogłoszeniami dla tych, co pragną czytać, co chciałabym im powiedzieć, gdybyśmy się spotkali w swojej codzienności.


Wielu jest takich ludzi, z którymi mimo bliskości- tej odśrodkowej- nie można powiedzieć przy kolacji, co się zabawnego wydarzyło w ciągu dnia z dziećmi w przedszkolu, jaki przystojniak jechał autobusem linii 727 i zasną tak uroczo "na glonojada" opierając się o szybę; ani przy śniadaniu o śnie jaki śmieszny, dziwny, straszny... Ani o tej książce, co kupiłam komuś w prezencie, ale zbyt się zaczytałam, by ten egzemplarz wręczyć, ani o muzyce odkrytej przypadkiem, odkopanej, wyszukanej i płynącej od świtu w głośnikach, co wrusza nieustannie. Tak wielu jest takich ludzi, którym chciałabym móc to wszystko powiedzieć. Więc piszę.

P.S. Kochana Siostrzyczo, dziś na śniadanie wypiłam pyszną kawę parzoną w kafetierce(nazwa stworzona na użytek jej właścicielki),tak wiem,że spowalnia przemianę materii, ale na pewno nie mojego pragnienia jej smaku, do tego żytnia bułeczka z "Bieluchem"- białym serkiem. A w głośnikach tradycyjnie blues w niedzielę, czyli "Granie na śniadanie"w Trójce z panem Mannem i Wasowskim. Tres bien!