czwartek, 31 lipca 2008

W czasie deszczu... zmienia się świat.

Jakby wszystko się zmieniało.
No dobrze, może nie wszystko... :)

Po prostu od kilku dni leje niemal nieprzerwanie. I zniknęły moje Hawaje!


Jest to zjawisko obce komuś, kto zazwyczaj zamieszkuje śródkontynentalną krainę, zwaną Polandią. Tutaj potrafi tak być przez miesiąc. Już zakupiłam kurtkę przeciwdeszczową, o której w momencie wysokiego pobudzenia emocjonalnego związanego z wyjazem- zwyczajnie zapomniałam. A teraz się szykuję na kalosze. Nie mogę się bez nich obejść, więc biegam w pożyczonych od Mr B., męskich o 2 numery za dużych i do tego...nie kolorowych! Ratunku...


No wszystko, po prostu cały mój świat się zmienia podczas tego deszczu. Ech...


I przypomina mi się piosenka, którą poznałam dzięki Evie Cassidy, ale pokażę tutaj wersję wyjątkową na dzisiejszy dzień, tak by dodać animuszu. Jest rok 1963 i przed Państwem... Judy Henske!


Wade in the Water

Wade in the Water Children

wade in the Water,

God's gonna trouble the Water

Who's that young girl dressed in red

Wade in the Water Must be the Children that Moses left

And God's gonna trouble the Water ....






ps. No proszę tylko spojrzeć, czy tak nie byłoby... piękniej? :)







środa, 23 lipca 2008

JUMP!
















Zachowując się jak typowa ciotka, a wręcz babcia, do której tytułu przecież jeszcze mam sporo czasu, nie chciałam się zgodzić na „little jump on the trampoline”. Po dwóch dniach oporowania, zgodziłam się.

Jejuuu, jejku jejuuu!

Jedna z lepszych decyzji w życiu!

Nie mogłam przestać się śmiać. Wszyscy obserwujący zjawiskowe odkrycie innej przestrzeni- także dostali ataku śmiechu, ale już z innych przyczyn niż sama zainteresowana tą eksploracją.


Kolejny słony wydatek w planach: duuuuuża trampolina dla Anety!
Mniam!


PS. TRAMPOLINA JEST DOBRA NA WSZYSTKO!!!

poniedziałek, 21 lipca 2008

Whitewell

Wróciłam tu. W sumie, na chwilkę zaledwie, ale jestem.


Wiedziałam jadąc, że jest tu pięknie, ale chyba do końca w sobie nie wierzyłam, że taka zieleń, takie niebo, taka przestrzeń- nie była snem….
Dwa lata z dala -bojąc się zamknięcia w wieżyczce pewnego wiktoriańskiego hotelu z dala od zgiełku warszawskiej ulicy- dzisiaj uważam to za szczęście. Znów mogę pisać. Pisać...



Napotkani dawni znajomi w sklepie z owocami. Znajomi z Filipin. Ach te pulchne buziaki, którym nie było końca!
Potem kolejni, już tutejsi, którzy raz po raz witają mnie wykrzykując: „Jesus Christ!”, i już powoli zaczynam się martwić, czy nie ogarnęła ich jakaś zbiorowa halucynacja zwiastująca niechybną schizofrenię.



Jest mi dobrze.
W mój widok z okna i tak nikt nie uwierzy nawet jak go tutaj zamieszczę… a niech tam!





piątek, 11 lipca 2008

Zauroczenie.

Bohaterem dzisiejszego programu jest Leszek Możdżer.
Mamo, nie Mojżesz, nie Moździerz, ale Możdżer :)


Zacznę od tego, że w pewnym momencie mojej edukacji muzycznej, w jazzie poprzestałam na tym, co było w domu: Davis, Komeda, Stańko, później Simple Acoustic Trio…A szkoda.

Bo tego wieczora, kiedy go po raz pierwszy zobaczyłam na koncercie w duecie z Bobbym Mcferrinem, a potem spotkałam- rozumiałabym o wiele więcej. Wiedziałabym skąd ta delikatność i spokój.

Następnego dnia spędziłam popołudnie w Empiku ze słuchawkami na uszach w sekcji klasyka- jazz. I tylko zasobność portfela nie pozwalała mi kupić wszystkich płyt, które przesłuchałam. Kupiłam tylko kilka. A mina moja, kiedy te nuty wsiąkały we mnie- będzie się jeszcze snuć legendą przez długi czas po megastore na Marszałkowskiej.
Requiem, The O, Psalmem- miałam wrażenie bycia świadkiem operacji na żywym sercu czyjegoś życia. Jest tam tyle nagości, rzewności, tęsknoty, nadziei. Ta muzyka, choć grana na tych samych od wieków klawiszach, czarnych, białych, białych, czarnych, jest taka…jasna.

Takie zauroczenie tego lata. Oby trwało jak najdłużej, bo nie pamiętam, żeby coś we mnie wywołało taki spokój i namiętność jednocześnie.

piątek, 4 lipca 2008

High heels...

Na ile wysokie obcasy zmieniają osobowość kobiety?

Czy w ogóle istnieje jakakolwiek zależność...?
Mając 5 lat, wiedziałam, że są skarbem nieważne ile numerów za duże, w jakim stylu, ważne, żeby być te kilka centymetrów ponad. Ponad czym? Bo przecież chyba nie ponad sobą.
Przechodząc okres i przedszkolnej fascynacji obcasami wszelakiego rodzaju (słynny spacer w wykradzionych mamie butach o 5 numerów za duzych na rynek po ołówki i notesy-serio, serio!), potem bunt poczatkującej nastolatki w glanach, ewentualnie martensach w uroczych swetrach szerszych niż dłuższych, aczkolwiek do kolan, po kuszenie maturzystki by wystąpić na "francuskiej szpilce" zakończonej prośbami Grzesia o zmianę obuwia w trakcie balu studiówkowego.
Dziś w mojej przepastnej szafie nie można znaleźć obuwia niewygodnego. Patrz: szykownego, wdzięcznego, seksownego, modnego. Żadne brylanty wielkości pięści nie zastąpią drobnego fleczka... Eh!
Ale cóż począć, kiedy się przewracam nawet na płaskiej podeszwie? Jakieś kursy? Studia podyplomowe może? Czy jest jakaś nadzieja dla zranionej podstępem wygodnictwa dumy 5-latki...?


Zakupy!

Wywiozły mnie w sieć sklepów przepastnych kobiety wyjątkowo doświadczone w zawodach wysokościowych na szpilce i...

Jest! Pierwsze lody przełamane.

Stoją sobie takie wysokie...( jak dla mnie:)
Skórzane, brązowe....

Czekają na ten dzień (oj wielki i piekny to dzień będzie...) kiedy razem z moją niebieską suknią z brązowymi elementami, wystapią w pięknej sali koncertowej ...

Relacja już wkrótce. O szczegółach wywrotek już wtedy sobie daruję, a teraz w głowie tylko ta piosenka w wykonaniu mojego Jose Feliciano.


"Put on your red dress baby
'cause we're going out tonight,

Put on your red dress baby
'cause we're going out tonight...

Well now wear some boxing gloves
in case some fool might start a fight

You know what I'm sayin'

Put on your hi-heel sneakers,
put your wig hat on your head,

Put on your hi-heel sneakers,
slap that wig right on your head,

Well I'm pretty sure now baby,
pretty soon you're gonna knock 'em dead."