czwartek, 30 października 2008

ACCENTUATE THE POSITIVE



Ten koncert był ogromną niespodzianką od samego początku, bo bilety dostałam w prezencie, o czym już wspominałam, ale i tak nie zaszkodzi podziękować raz jeszcze. Bilety od pewnego Redaktora Jazz Radia, którego audycje serdecznie polecam choćby z powodu nowego pomysłu na wprowadzenie o poranku gimnastyki jazzowej. Także godzina 7.00 spotkajmy się przy akompaniamencie dobrego jazzu, 106,8 FM, na wymachach nogą trzymając się stołu kuchennego, albo polka z wyskokiem, tak to było? No ogólnie rzecz ujmując nietuzinkowo.

Al Jerreau. Mistrz. Urodzony w roku 40-tym, z wykształcenia, mój kolega po fachu (za dziećmi: specjalista od holowania psów, tj.PSYcholog). Wokalista niezwykle odważny i kochający całym sobą to co się dzieje na scenie, tych co siedzą na widowni, a nawet fotoreporterów. Bo kto widział, żeby za wypraszającymi ich ochraniarzami krzyczeć: ”Leave them alone! Thay are my family".
Słodki jest! A jak powtarzała Mazi przez cały wieczór „ wariat”. W naszym dialekcie, to jest pierwszej klasy komplement. Słodki wariat.( w końcu tytułowa piosenka do filmu „Na wariackich papierach” nie kogo innego…:)


Zespół który wspierał go, ba! Oni tworzyli ten koncert w równej mierze! Mistrzowie w swojej klasie, wirtuozeria, profesjonalizm doskonały, mowę odbierający nawet tym, co lubią pogadać o solówkach na scenie (ja). I ta kobieta…. Od której, gdy tylko była na scenie, nie mogłam wzroku oderwać… I ten głos! Zjawiskowa. Wszyscy zresztą śpiewali tak, że te jeszcze nienagrane przez nich solowe płyty to bym kupiła dziś z marszu!
Koncert był doskonały. Tego chyba oczekuję: dobrej muzyki i dobrego "show". To jak był wyreżyserowany(?), to jak był precyzyjnie zagrany, to jak wszyscy się zachowywali na scenie wobec siebie, z jaką życzliwością – jest przecież tak ogromnie ważne dla improwizacji. Przypominał mi się koncert cudownej Zap Mamy w Palladium w zeszłym roku. To nawet jak Al rozmawiał z publicznością jakby z ludźmi bardzo mu bliskimi. Reakcja, mimo pozostawiających wiele do życzenia sztywnych fotelach Sali Kongresowej, i tak była bardzo radosna i spontaniczna. Wszyscy w jednej sekundzie wstali by bić brawa do bisów. Żywa, radosna atmosfera w środę wieczór w Warszawie. Szczyt marzeń.

Kiedy pytają mnie (uzasadnienie, w końcu mówiłam o tym koncercie już od kilku dni nieprzerwanie): „Jak było? No jak było?” To co mogę innego odpowiedzieć…?
Czarodziejsko, magicznie, szałowo, RADOŚNIE i wyrafinowanie………

Niech takie wieczory przeplatają moją codzienność jak deszcz naszą jesień. Niespodziewanie i intensywnie. A ja zawsze będę mieć przy sobie elegancką parasolkę . Na wszelki wypadek .

poniedziałek, 27 października 2008

Run Roberta, run!



Do listy najważniejszych przyjemności w życiu, tuż obok jazdy samochodem, nurkowania w jasnej wodzie, skakania na trampolinie, filmów kręcenia i oglądania, koncertów, przytulania, całowania etc., po ostatniej niedzieli muszę dopisać jeszcze jedną: wyścigi konne.

Znaleźliśmy się tam z głównie racji niedalekiego dystansu, jak i zasłyszenia o owej Wielkiej Jesiennej Gali , jaka hucznie trąbiła o Wielkiej Warszawskiej, w której tak cenna kusiła Nagroda Prezydenta m. st. Warszawy. Bez przesady, to akurat mało pociągające. Jednak świadomość, że dosłownie za płotem mojego nowego mieszkania biegają najpiękniejsze konie w Polsce, że można przeżyć coś, o czym tylko czytałam w kryminałach Chmielewskiej, że zakłady, że emocje, ten żywioł- no nie mogłam się oprzeć takiej pokusie…

Było zachwycająco! Zacznę jak rolnik (bądź Brytyjczyk): pogoda była rewelacyjna, ciepło, słonecznie, niemal bezwietrznie. Połacie rozciągającej się po horyzont zieleni trawy, złote drzewa zrzucające liście… (już chyba za daleko się posunęłam). No w każdym razie, wymarzona niedziela polskiej złotej jesieni.

Po zakupie wejściówek w cenie 10 zł, doszliśmy do miejsca prezentacji koni, gdzie Aneta już upatrzyła swojego faworyta, gdyż DJ tzn. dżokej miał prześmieszne wdzianko koloru szafirowego w białe grochy wielkości pięści, a jego koń (najważniejszy!) nosił imię dziwacznie się kojarzące Traveltino …Wcale nie chodzi mi o Tarantino, ale o obieżyświata.

No i mój Traveltino, drodzy Czytelnicy, biegł pierwszy! Naprawdę! Pierwszy przez osiem dziesiątych dystansu… Jednak styl na tzw. Pluta wcale nie okazał się tym najefektywniejszym, ale to nic… Piszczałam i tak jakby wygrał bo przecież tyle przodował, że ten drobny szczegół nie pojawienia się na mecie pierwszym i to w dodatku w ostatnich sekundach wcale nie zabił mego entuzjazmu! Wręcz przeciwnie! Postawiłam kolejne pieniądze na konia drugiej gonitwy o imieniu…Run Roberta!
Proszę Państwa, co się działo, co się działo…

Wciąż braknie mi słów… Moja Run Roberta z pewnością nazwana nie na cześć Gumpa, ale Loli o ognistych włosach z filmu Tom’a Tykwer’a, zrobiła coś, czego nie zapomnę … Proszę Państwa, co za emocje…

http://
video.interia.pl/obejrzyj,film,102202,sortuj,,st,,pozycja,6,Gonitwa_III%2C_26.10.2008%2C_RUN_ROBERTA


Wygrałam!!! To znaczy ona wygrała, a ja zebrałam kaskę, ale też fajnie. I niestety muszę po raz kolejny przyznać, że każda przyjemność musi być niebezpieczna, bo chce się więcej…
Już planuję na następne wyścigi nabyć: kapelusz ( bo jakże to bez kapelusza można było przyjść! ) skórkowe rękawiczki i lorneteczkę (chociaż może lepiej nie…)
Ale proszę mi wierzyć by odrealnić się w tej miejsko dzikiej Warszawie- nie ma lepszego miejsca. Zapomniany czas, zapomniane obowiązki, egzamin na karku, raporty do pracy. Rewelacja. Polecam.









niedziela, 26 października 2008

Wyścigi po uśmiech.



Czyżby Pan Bóg śpiewał mi tą uroczą i zwiewną piosenką z nowej płyty Ayo „Piece of joy"?

„What can I do , what can I say to make you happy again...
What can I sing, what can I bring to make you smile?..."


Tyle pięknych i zaskakujących rzeczy, ludzi, spotkań, doświadczeń, listów, zaproszeń...

Zacznę od tego mało przyjemnego sobotniego popołudnia, gdy siedząc wśród pudeł i skrzynek, zapakowanych po sufit, ryczałam jak bóbr nad moją niedolą w owej przeprowadzce międzykontynentalnej, którą mi się wydaje zmiana dzielnicy. Nagle telefon przestał działać, najważniejszym w łańcuchu pomocnym się wyjechało, a Aneta na pobojowisku swojego dotychczasowego życia na ulicy Łowickiej poczuła się jak zraniona surykatka zapomniana przez stado na środku pustyni, daleko do domu.

Nagle cud za cudami, wypasione autka z przystojnymi tragarzami zaparkowały pod bramą i takim sposobem znów mogłam powiedzieć, że nie ma takiej strasznej pustyni dla surykatki, ani takiej na niej pojedynki, która mogłaby do cna odebrać zdrowy rozsądek, a już bynajmniej nie Nadzieję.



Wieczór po wniesieniu zaledwie stu trzydziestu obrazów, tysiąca pięciuset książek i ośmiu tysięcy i czterech płyt, potoczył się pysznie. Była muzyka, bo tragarz ino gitarzystą nie byle jakim, a Aneta nie zapomniała zapakować swojego głosiku do jednego z pudeł, w barku zaskakująco pełnym, znalazł się i nektar, i ambrozja, i rozgrzawszy nasze zziębnięte ciałka zaczął się koncert domowy, którego ni jak się powstydzić, gdyż choćby nawet „Take five” się pojawiło i się zagrało i się nawet jakos odśpiewało.

A propos! Ojoj!Dostałam niezwykłe zaproszenie! W środę w naszej przeuroczo osławionej Sali Kongresowej, odbędzie się niesamowity koncert ALA JERREAU! Tak… :)



I ja, dzięki niespotykanej serdeczności pewnego pana Redaktora Jazz Radia (pon-pt 7-10 :) będę miała okazję to przeżyć. Ba! Ja to już przeżywam! Kiecunia już nawet wyprasowana wisi w szafie, aż nawet ktoś się mnie ośmielił spytać ,czy samego Jerreau mam ochotę sprowokować swym wyglądem. Ja ? Prowokowac?! No nigdy w życiu…

W każdym razie, nowy dział życia powoli się zaczyna.
Nowy dom.
Nowi sąsiedzi.
Nowe koncerty.
Nawet nowe niedzielne tradycje, bo przecież wyprowadziłam się na Aleję Wyścigową, więc i wyścigi konne, które chyba staną się moją małą słabością, ale o tym już innym razem…

ps. Dear God, you DO make me happy. All the time.

czwartek, 23 października 2008

KEEP DREAMING.

Zasapałam . Są pewne okoliczności życiowe, które zmuszają człowieka do wstawania grubo przed siódmą (żeby nie powiedzieć o szóstej…), a mi pierwszy raz od stu trzydziestu ośmiu lat to się nie udało. Zaspałam.
Ale jak ja zaspałam! Cudnie . Wydaje mi się nawet, że jestem w pewnym sensie…usprawiedliwiona, bo … byłam na kawie z Kubą Badachem. Jakiś koncert, wypatrzenie z wielce dalekich odległości odległych i trach, strzała Amora przebiła nasze pośladki, klamka zapadła, zaskoczyło. Potem wzajemne się poszukiwanie w tłumie ( ja mam te niezwykłe sny filmowe, gdzie „kamera” wędruje tak, jak w planach panoramicznych na wielkim ekranie i mogę widzieć nie tylko z mojej perspektywy, ale wyjątkowo szerzej i więcej…). Odnalezienie. Zapierające dech w piersiach. Dużo śmiechu, bo żarty, które chyba tylko we śmie mogą być tak dobrze rozumiane przez obydwoje. No i kawa.
Żeby było zabawniej w Hrubieszowskim Domu Kultury. Byłam rozanielona. Było cudnie, że aż niewiarygodnie, więc otworzyłam te rozmarzone oczęta i ku swemu ogromnemu zdziwieniu zobaczyłam, że jest ósma. Ała….
Wnioski: trochę straciłam, ale ile uśmiechu zyskałam to tylko mój Anioł Stróż wie. Acha, no i Paweł, który trochę później niż ja wychodzi do pracy i natknął się na mnie uchachaną w kuchni.
Spokojnie zaparzyłam sobie zieloną herbatkę, w głośniku Jazz Radio…. czy naprawdę muszę pisać kogo tam usłyszałam?
I to była tak piękna piosenka, której jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam…

piątek, 17 października 2008

Co ze mna robią filmy?

Gdzie jestem? Co robie? Dlaczego nie piszę?

Próbuję znaleźć to miejsce w sobie, kiedy centralnym miejscem widokowym nie jest czubek mojego nosa. Bardzo trudno jest uciec od swojego nosa…

A poza tym dzieci, filmy, zielona herbata, czasami kawa.

A propos filmów. Miałam niezwykłe spotkanie z człowiekiem, który oczarował swoją wiedzą, ale przede wszystkim niezwykła kulturą języka, którego używał tak, że nawet najprostsze rzeczy ubierały się nagle w elegancję. Łukasz Ronduda, autor książki „ Strategie subwersywne w sztukach medialnych”. Wcale się nie zdziwię, kiedy wkrótce przed jego nazwiskiem zamiast dwóch literek "dr" pojawią się trzy (cztery, przyp.red): "prof."

Tyle pięknych słów, tyle niezwykłych filmów…
Wielki mistrz kina europejskiego Michelangelo Antonioni i jego
"Zabriskie Point" z 1969, które powaliło mnie odważną formą.



"Człowiek z kamerą" - radziecki film dokumentalny, eksperymentalny w reżyserii Dżigi Wiertowa nakręcony w 1929.

„Pies Andaluzyjki” genialnego Luisa Buñuela oraz Salvadora Daliego. 16-to minutowy film surrealistyczny, którego temat już od kilku dni przejawia się u mnie w rozmowach ze znajomymi, bo tak bardzo zapadł mi w pamięci.



Historia kina powala. Swoim bogactwem, świadomością środków i nieskończonością wyobraźni. Oczywiście widziałam najpiękniejsze z pereł, które do tej historii przeszły właśnie za swoją wyjątkowość i wyraźny przejaw wrażliwości ich twórców.

Teraz ludzie próbują sił opierając się na profilu widza(patrz klienta), na trendach panujących, na buncie przeciw nim i kręcą się w kółko w tych swoich nonsensach. Jak dawno nie widziałam współczesnego filmu tak dobrze WYMYŚLONEGO jak te tutaj wyżej przeze mnie wymienione.



Na szczęście są jeszcze dokumenty.
Operacja o kryptonimie „Popatrz głębiej Aneta” trwa nieprzerwanie. Jednym z punktów zapalnych stał się film „Trzy pokoje melancholii” finlandzkiego reżysera Pirjo Honkasalo. Jeśli ktoś z Was ma odwagę… polecam.

Napisałam.