niedziela, 30 listopada 2008

"Mów do mnie"


Co za film! Jeden z tych, co dają mnóstwo energii do działania.
Potknęłam się o niego w pewnym sklepiku-megastore na Marszałkowskiej i sama okładka wołała do mnie:
”Aneta! Przecież ty to musisz zobaczyć! Przecież widać, że ten film soczystym SOULEM kipi!”Nie miałam wyjścia.
Sytuacje bez wyjścia jednak czasami są pokrzepiające.


"Mów do mnie" w reżyserii Kasi Lemmons.

Historia pewnego prezentera radiowego Ralpha Waldo "Peteya" Greene'a Juniora, który w latach 60-tych w Waszyngtonie połączył w swoich audycjach muzykę soul z komentarzami mającymi zwiększyć świadomość społeczną Afroamerykanów. Kontrowersyjny i oryginalny styl "Petey'a" sprawił,iż ten szybko stał się ikoną radia.
Pelen zjadliwego humoru i szczerych emocji.

"Tylko Petey powie wam prawdę!"

piątek, 28 listopada 2008

Piątek.

Piękny poranek. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio spędziłam poranek w domu. Ten tydzień należy dołączyć do rekordowo szybkich. Nie mogę uwierzyć, że już piątek, ale dobrze mi z tą myślą, bo nie wydaje mi się, że coś zgubiłam, zmarnowałam „po drodze”.
Mój wychowawca- biolog z liceum, zwykł mówić, że jeśli komuś czas szybko mija, to znaczy, że za mało pracuje. Acha! Spróbowalby choć jeden tydzień tak przepracować… Ale nie przywolujmy już duchów przeszlości.

It's been a hard day's night, and I've been working like a dog
It's been a hard day's night, I should be sleeping like a log (…)
When I'm home everything seems to be right.


Pan W. przypuszczalnie nie dał by rady, ale ja to KOCHAM.

Słucham słodkiej muzyki, leczę przemarznięte kolana (bo przecież nawet w największe mroźne wieczory należy mieć krótką kiecunię odsłaniającą zimne nóżki...), pranie się kręci cichutko i rozmyślam o tylu rzeczach, że może powinnam to gdzieś spisać, ale proszę się nie martwić- nie zmęczę nikogo tutaj aż tak bardzo.

W głośnikach Jamiroquai.
W kubku kawa waniliowa.
Ale nie potrafię się tym cieszyć....
Boję się.

Bombaj.
Dla mnie jest bliżej niż może się wydawać.
To jakaś lawina zła, że w wiadomościach bardziej przejmują się giełdą i tym, że zamachy jej nie zaszkodziły… O czym to w ogóle…?!
Boję się tego świata. Przede wszystkim z powodu podejścia do tragedii, która taką...oczywistością? Przeliczaną w dolarach na zyski i straty....
Ktoś w ten piątek nie ma już DOMU.

wtorek, 25 listopada 2008

Najzabawniejszy film roku, czyli o tym jak koronkowe rajstopy mogą przyprawić o kolkę podżebrową.



Widziałam dzisiaj niezwykły film.

Jeszcze przedpremierowy pokaz, więc tym bardziej czuję się zobowiązana go zapowiedzieć, przede wszystkim zarekomendować.

Podobał mi się niezwykle i zobaczę go jeszcze raz z całą pewnością. Dla mnie jest to Dzieło Sztuki, ale nie napompowane pięknymi zdjęciami, wzniosłą muzyką (choć tym ,nie mam nic do zarzucenia), ale pod pozorem lekkiej komedii niesiony bagaż wielkiej mądrości, jaka chyba tylko aniołom dana…

Zdaję sobie sprawę i myślałam o tym podczas całej projekcji, że nie każdy może takie wariactwo obdarzyć ciepłym uczuciem. Po prostu ogromna dawka dobra, rozumiana jako przymiot serca, umysłu, duszy, czy jak to kto zwie- dla niektórych nie mieści się w granicach rozumienia tego trudnego świata. Ale jak to powiedział pewien pan w dyskusji po projekcyjnej- jest to zdecydowanie film adresowany do widza inteligentnego, któremu nie trzeba mówić ani tego, co jest dobre, ani gdzie trzeba się śmiać.

Ale może od początku.

FILM Mike’a Leigh’a ( scenariusz i reżyseria) pt. „HAPPY-GO-LUCKY, czyli CO NAS USZCZĘŚLIWIA”, z genialną kreacją aktorską Sally Hawkins.



Bohaterką tego filmu jest Poppy.

30- letnia nauczycielka w szkole podstawowej w Anglii.
Jest niezrozumiale optymistyczną, na pozór prostą, energiczną, ekspansywną osobą, która od pijanego szaleństwa na parkiecie w pierwszej scenie, serii gaf i niekonwencjonalnych zachowań wytrącających z tzw. równowagi zwykłych gburaków, swobodnie przechodzi w pełnego wyrozumiałości człowieka o wyjątkowo kochającym podejściu do każdego , nawet tego, którego na zdrowy rozum ,nie da się kochać, a wręcz trzeba od niego jak najprędzej uciekać. Przy jednoczesnym braku wszelkiej tkliwości i nadęcia, co istotne.

Jestem przekonana, że gdyby się nie upiła na początku filmu, to trzeba by się zastanawiać, czy nie jest to pewnego rodzaju obraz- metafora świętości na dużym ekranie? Bo przecież w tej prostocie Bóg rozkochany w tym „…co głupie i słabe w oczach świata…” Chociaż kto powiedział, że święci nie mogą się bawić? :)

Jestem zaskoczona, że po komedii, która RZECZYWIŚCIE mnie rozbawiła, wyszłam z refleksją dużego kalibru, pt.”Mam jeszcze wiele do pracy nad sobą”: nad tym jak uczyć , jak podchodzić do tych co są odrzuceni, ale spokojnie do statusu anioła to raczej nie pretenduję :)

Choć jak ją zobaczyłam szalejącą z dzieciakami, to zrobiło mi się cieplej i „u siebie”. Kolorowe torby i moc biżuterii są atrybutami zupełnie przypadkowymi. I te lekcje jazdy samochodem. I słabość do trampoliny też. Zapewniam!

Wspaniała, dająca poczucie płynności reżyseria, doskonała konstrukcja bohaterów tak przejrzyście ze sobą kontrastujących i wspierających się na sobie i dialogi, spojrzenia- ta GRA!

Polecam ten film bez mrugnięcia okiem.
Premiera już 28 listopada.

poniedziałek, 24 listopada 2008

SWEET...

Co za czas…

Moja Siostra, znów mi będzie mogła zarzucić opisywanie wszystkiego w superlatywach, zachwytach, ochach i achach, ale ja po prostu nie lubię opisywać słabych, kulawych chwil, kulturalnych gniotów, które nie wywołały u mnie "kaczej skóry” z powodu pozytywnych emocji. A i takie bywają - oj niestety bywają dotkliwie…

Na szczęście wczorajszy dzień, wieczór i koncert do takich nie należy. O nie!

Jakiś czas temu wymyśliłyśmy sobie z Adelajdą Kornelią Muminkowską, że wyjedziemy do miasta spodków, kopalni i jazzu, w którym to 23 listopada odbędzie się koncert zespołu THE GLOBETROTTERS. Tak, tak, ten zespół wielokrotnie nominowany do nagród Grammy i zwycięzca w wielu kategoriach!( kiedys na pewno;)

Okazji było bez liku, jak choćby urodziny wyżej wymienionej niewiasty, która szaleńczo zakochana w przygodach i podróże „gdzie bądź” są jej lukrem życia.


Podróż była przygodą samą w sobie, bo… Po pierwsze ciut zaspałyśmy ( wszak celebracja urodzin przyjaciela wiele potrafi usprawiedliwić), potem ja i komunikacja miejska nie byliśmy sobie pisani, a bynajmniej nie było nam „po drodze”, więc spóźniłam się na pociąg, ale ten…poczekał:) Takie dobre strony nagłej śniegowej lawiny z nieba.


Podróż była pełna twórczego fermentu, muzyki, literatury i rozmów z rozmownymi współ -podróżnikami, którzy jak zwykle opowiadają o swoich ukrytych pragnieniach i niespełnionych marzeniach- tak ku przestrodze…









Katowice obydwu nam wydały się malutkie i ciche. Może dlatego, że była niedziela, a my do tego z tej przepastnej Warszawy..? Milion pięćset dwa dziewięćset drogerii, monumentów z silnym motywem futurystycznym lat 80-tych, kawiarni i słów, dużo przy kawie słów…



Potem, kiedy nastał romantyczny zmierzch, a ów zimą zaskakująco prędki, skierowałyśmy swoje kroki ku miejscu najobficiej obrodzonym w talenta sztuki scenicznej tego wieczoru .

Co się działo… Proszę Państwa! Panowie i Panie… (twu!) Panie i Panowie!


Życzę wszystkim takich kameralnych miejsc i spotkań z muzyką, biskością muzyków, poczucia atmosfery rodzinnej i takiej jakości dźwięku, która stęsknionym echem odzywa się jeszcze przez dłuuugi czas.

I nawet fruwające nad głową kamery nie zburzyły tego intymnego nastroju, a przynajmniej zarejestrowały ten koncert dla tych, którzy nie mają w sobie wystarczająco wiele determinacji (bądź musieli wyjechać do Francji albo robić jakieś podyplomowe studia weekendowe) by w ten mroźny wieczór cieszyć się żarem world music dipped in sweet jazz…

Magiczne instrumenty Nippiego Noi, czadowy wibrafon Bernarda Maseli i zmysłowy saksofon Jerzego Główczewskiego (ulubieńca Ady)… Niezwykłe wokalizy Kuby Badacha, wyjątkowo wzruszające. Wyjątkowo.




I tak mogłam bym długo opisywać tą muzykę, ale równie dobrze mogłabym tańczyć o architekturze i klaskać o literaturze, a przecież w dobie dzisiejszego rozwoju technologicznego, każdy zainteresowany jest w stanie odszukać tę muzykę, zaczerpnąć, smakować i być tam, gdzie my przez moment, w zagłębiu radości.

Droga do domu była długa.
Ale szczęśliwa.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Chorego odwiedzać...

Jest wiele rzeczy w życiu, które sprawiają mi radość. Taniec, śpiew, pływanie, dobre jedzenie i słodycz wina są jakoś oczywistymi. Ale zastanawia mnie to, dlaczego akt pisania sprawia mi zawsze taką właśnie radość i ulgę dla piętrzących się uczuć i myśli. No nic to, nie będzie to żaden wywód filozoficzny, takie tylko wprowadzenie quasi- usprawiedliwiające moje dalsze grafomaństwo.

Borykając się z problemem choróbska natarczywego, postępującego i obezwładniającego moje delikatne (ekh!)ciałko, prowokowana brakiem specyficznych medykamentów z innych kultur (hajo, hajo…), a także brakiem skuteczności medycyny konwencjonalnej (o zgrozo!), postanowiłam uciec się do babcinego sposobu kulinarnego ponoć dającego sił w każdej słabości fizycznej. ROSÓŁ. Z kury. Ja lubię z ryżem, więc Z RYŻEM.

Adelajda- Kornelia, po to by ulżyć swym uszom i nie słuchać już narzekań (zwanych przez nią kobiecym sentymentalizmem), zaoferowała się że zrobi mi zakupy, bo nawet chleba nie miałam, a przez ostatnie trzy dni zjadłam dokładnie paczkę kabanosów krakowskich, serek camembert i pół ogórka świeżego- więcej mi się nie chciało, a że nie było, to dobrze nam było w tej sytuacji. No ale rosół musi być z czegoś. Najlepiej z kuraka i tzw. włoszczyzny.

Ada wyszła do pobliskiego sklepu zaopatrzona w moja kartę płatniczą, listę zakupów i ekologiczne torby na zakupy. Zielone- bardziej ekologicznie.Pin zapisany na karteczce. Za 20 min- wraca. Zakupów nie ma. Siatek też. Mina niezidentyfikowana. „Okradli?!- pomyślałam- z kurczaka i włoszczyzny?!” Nie…

-Kotku, a jaki ty masz pin, bo ten nie działa…

-Cholera…no nie wiem już…czekaj, muszę mieć klawiaturę, to sobie przypomnę…


Nowy, ”lepszy” pin zapisany na nowej karteczce, Ada pobiegła z powrotem do sklepu, odblokować kasę i zapłacić za zakupy.

Wraca za 10 minut. Nie ma zakupów, nie ma siatek…
Ups, już wiedzialam: znów niewłaściwy pin…

-Przepraszam!!
-No nic to, ale jak trzeci raz wklepie coś złego zablokuje ci kartę…


Można mi teraz wszystkie palce obciąć- nie pamiętam! 5 lat korzystam z tego numeru i NIGDY go nie zapomniałam…aż do dziś.

Na szczęście w portfelu znalazła się pewna alternatywa i Ada, oj moja słodka, nigdy się złym myślom o ludziach w gorączce nie poddająca- pobiegła po raz trzeci do pobliskiego sklepiku, gdzie ponoć pani ekspedientka odetchnęła z ulgą większą niż mój bohaterski zakupowicz- maratończyk (najukochańszy!).

Uff. Ja też poczułam ulgę wyrzucając to z siebie w cyberprzestrzeń. A nawet czuję pewnego rodzaju..radość. Naprawdę nie wiem skąd…



PS. Rosół nie wyszedł. Po raz pierwszy. Ups…

niedziela, 16 listopada 2008

Rosyjska grypa...

Ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie gdzie można zdobyć HAJO HAJO IPSENAJO- eskimoski preparat na wszelkie choroby wirusowe i bakteryjne- niezwłocznie proszony jest o kontakt!
Natychmiast należy położyć kres tej rosyjskiej grypie, która zaatakowała mnie i Kornelię- tego już nie można wytrzymać!


Leżenie w łóżku przez cały dzień jest czynnością niemal niemożliwą do realizacji i mimo fali gorąca na przemian z zimnem (potocznie nazywanymi gorączką) i gdyby nie ten ból ogólnoczaszkowy- chyba musiałabym się przywiązywać, bo przecież tyle rzeczy do zrobienia. Powinnam być właśnie na zajęciach na uczelni „Sztuka i reklama w przestrzeni społecznej”, które tak lubie... Niedziela, więc chce się do kościoła, a w kinie dwie polskie premiery na które tak bardzo czekałam, a teraz tak bardzo poza zasięgiem…

Tymczasem oglądam wszystkie po kolei odcinki „Przystanku Alaska”, który zaskakuje niepohamowaną wyobraźnią swoich twórców i wspaniałymi kreacjami aktorskimi, a mimo tej miłości i tak zasypiam w trakcie- wszystko przez tą chorą główkę…

Hajo hajo ipsenajo!!!!!!!!!!!!!!!!

Help!
Hilfe!
!Ayuda!
Pomoszczi!
Ratunku...


ps. poważnie, czy ktos naprawdę lubi tę porę roku...?

sobota, 15 listopada 2008

Nie będzie śmiesznie.



O kilku rzeczach chciałabym napisać. Noszę się z tym wszystkim już od pewnego czasu, ale nie mogłam tej treści w sobie zebrać. To zdjęcia wstawiam, to o dzieciach banialuki, a kilka tytułów, kilka myśli nie daje spocząć.


Książka „Ostatni wykład” Randy’iego Pausch’a jest pozycją niezwykłą. Ten obrazek szczęśliwej rodziny, jaki widnieje na okładce książki bardzo dobrze wrył mi się w pamięć, jak jakiś czas temu czytałam zapowiedzi w prasie brytyjskiej. I przez to zdjęcie ta książka znów została przeze mnie zauważona kiedy tylko pojawiła się w księgarniach. Dziś już widzę na nich innych ludzi, bliższych…
Autor umiera na raka. Tego typu pamiętników, testamentów przeczytałam już w swej karierze niedoszłego psychoonkologa bardzo wiele, jak np. „Czasami wołam w niebo” Tamary Zwierzyńskiej-Matzke, czy niesamowita „Śmiertelni nieśmiertelni” Kena Wilbera, ale ta książka jest…INNA. Jest radosna. Wprawia mnie to w pewnym sensie w zakłopotanie, ale taka właśnie jest. To książka o marzeniach, a raczej o MARZENIACH, o pełni życia i o śmierci. Właśnie o tym wszystkim.
I jest tam kilka bardzo prostych zdań, dla których warto poświęcić wieczór, bo tyle zajmuje lektura jej 289-ciu stron. Dla mnie to było jedno zdanie…Powalające…
To jest jedyna książka, którą po przeczytaniu, zaczęłam jeszcze raz od początku. Serio.

Byłam wczoraj u lekarza, bo trochę nie domagam. Usłyszałam kilka dziwnych pytań w stylu: „Zawsze pani serce tak powoli bije?” A skąd ja mam to wiedzieć?! A w poczekalni tyle opowieści o śmierci. Pani, która ma mieć w czwartek bardzo poważną operację, musiała ją przełożyć, bo mąż jej zmarł.Byla taka smutna i tak bardzo chciała o tym mówić,choćby zupełnie obcym ludziom w poczekalni...



W kinie niezwykły film Małgorzaty Szumowskiej „33 sceny z życia” i znów o śmierci. Niemniej jednak piękny. Powiedziałabym, że to krok milowy w polskim kinie jeśli chodzi o ważkość tematu podejmowanego w tak NIEBANALNY sposób.
I taka oto refleksja mi się nasuwa po tym wszystkim, na rozgorączkowane skronie- że perspektywa bliskości śmierci, często pomaga żyć lepiej. BANAŁ.
Proszę wybaczyć.

środa, 12 listopada 2008

11 listopada.

























WOLNOŚĆ.

Jacek i Agatka

Dzień dobry Państwu,
Pisze dzisiaj do Państwa w bardzo niepoważnej sprawie.
Jednakże na tyle zajmującej pewną część mego umysłu, że ten wpis jest mi niezbędnym do próby ulżenia mojej konsternacji.

Dziewczynka , w wieku 5-ciu lat, Agatka. Uczęszcza na moje zajęcia z angielskiego i sztuki. Blondyneczka, niebieskie oczka, najcichszy głosik świata, ale alfabet śpiewa z dokładnością co do joty (co do dżeja?). I właśnie dzisiaj dowiedziałam się, że owa bohaterka ma dwie siostry. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż wszystkie one mają na imię... Agatka!
Zresztą... ich mama też :)
A co z tatusiem? Jacek...i braciszek też...
Chyba jednak nie odważę się tego komentować.
:)