środa, 25 lutego 2009

Prawie limeryk, limeryk i nielimeryk. Wszystkie około wielkopostne.

Kotlety są niezdrowe
Zwłaszcza te schabowe
Bo jak schabowy osiądzie na wątrobie,
Będzie niestety kochanie po tobie.

Rety, rety cóż za galarety!
Z nóżek kobiecych co wpieprzają kotlety
Nie będą im służyć te nóżki trzęsące,
Choć chadzają na wystawne bankiety.

Wena kulinarna ubrała się w słowa
I zamiast gotować
Będę tak rymować
A wtedy myślę, że jestem Szymborska
I pochowają mnie na Powązkach

podpisano:
Aneta Skarpeta NIE jada kotleta.

niedziela, 22 lutego 2009

JA CHCĘ PSA!



Wiadomo jak jest: kiedy jest się dzieckiem rodzice muszą ponieść odpowiedzialność za decyzję o szczeniaku. Moi podjęli: nie. Także winę za brak kompana do zabaw i pomocy w harmonijnym rozwoju mogę na nich zrzucić ( i już wiadomo skąd ta kakafonia!).

Teraz kiedy jestem wyższa od Mamy, a Tato wydaje się mniej potężny niż kiedyś, sama mogę podjąć decyzję o spełnieniu marzeń w postaci śliniącego się czworonoga, który człapie za nami w nadziei na pełną michę i ciepły kąt do spoczynku.

Jeju! Ile strachu się najadłam, jak pani alergolog domniemywała, że mogę mieć uczulenie na sierść! Na szczęście moje ciało alienuje się tylko od kurzu i roztoczy (i melonów).

Kiedy przeglądam listy moich marzeń (tak posiadam takowe), to ciągle zostaje to jedno niespełnione…

Także postanowione: muszę zdać egzamin na prawo jazdy, napisać pracę magisterską i obronić w tym roku i ruszyć na poszukiwanie WŁASNEGO DOMU.
Jak tam dotrę (a czuję, że nie będzie to blisko…) w końcu się spotkamy!

MORDO TY MOJA!

sobota, 21 lutego 2009

LITERATURE

Czytam Nahacza i płaczę nad jego śmiercią. Przecież go nie znałam. Ale urodził się w tym samym roku co ja, a takich to zawsze traktuje się jak braci. Boli ta opuszczona, samotna, straszna śmierć. Może też dlatego, że i ja piszę, że i ja swego czasu zachwycałam się całym tym dekadentyzmem, papierosami… tylko miałam może więcej szczęścia w tym poszukiwaniu swojej tożsamości w palecie ciemnych barw i odnalazłam jakieś jasne refleksy?
Dużo ludzi opłakuje ten talent, który nie rozprostował skrzydeł. Absolutny słuch literacki...jak w muzyce, tylko tutaj w słowach, ktore trzeba częstokroć czytać na głos, by zrozumieć.

O jego debiucie prozatorskim Andrzej Stasiuk napisał: "Istnieje pewien oddzielny rodzaj prozy. Jego wyjątkowość polega mniej więcej na tym, że podczas lektury ma się wrażenie, że nie została napisana, ale ktoś komuś to podyktował. Po prostu czytając, słyszy się głos. Nie należy on wprawdzie do żadnej konkretnej osoby, ale jego brzmienie jest jak najbardziej żywe i niemal cielesne. Tak właśnie wygląda przypadek Mirosława Nahacza. Rzeczywistość nabrała ochoty na wypowiedź i w tym celu wybrała sobie Nahacza, a on zgodził się jej wysłuchać i zapisać. Tak, Szanowne Panie i Panowie, Mirosław Nahacz jest wybrańcem. Tutaj mam absolutną pewność."



Tak mało wydaje się książek młodych ludzi. Polski rynek tutaj jest po prostu koślawym potworkiem, który nawet nie wie, że świetne rozwiązania promocji młodych autorów są już dawno wykreowane i sprawdzone.

Ale wczoraj ten obrzydliwy artykuł Parycji Pustkowiak (że tak złoliwie zwrócę uwagę na wymowność tego nazwiska) w dodatku kulturalnym „Dziennika”, w którym autorka epatowała słowem „trup” nazywając tak zmarłego niedawno pisarza i natrząsając się ze śmierci jako sposób na dobrą karierę i promocję dzieła i przytaczając nazwiska Kane, Wojaczka, Stachury, czy Plath. Błagam… Zero poczucia sacrum. Zero szacunku dla ludzkiej tragedii. Znowu ryczeć mi się chce.

W domu cisza.

Słuchać tylko rytm wybijany na klawiaturze i wiatraczek mojego starego, zasłużonego laptopa.

Słońce za oknem jest niesamowite. Można by się nabrać, że wkrótce już wiosna.




wtorek, 10 lutego 2009

Najważniejsze dziecko do kocHANIA!


Jest tą perłą, której poszukiwanie spędzało sen z powiek, a narodziny były jednym ze szczęśliwszych dni w życiu. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, a ona na mój widok zrobiła najbardziej zdziwioną minę świata- nie mogłam ukryć łez wzruszenia w miejscu bardzo publicznym. Potem kazano mi jej śpiewać wszystkie piosenki, jakie znam (bo od pierwszych chwil oczarowywala ją harmonia) i tak przeleciałam przez cały repertuar kołysankowo- dziecięcy, potem ludowiznę naszej Polandii, potem poezję śpiewaną, bluesa i wszystko, co tylko pamiętałam w biegnącej zbyt szybko chwili- ale wszystko po polsku. Nie mogłam się napatrzeć... I tak śpiewałam, głaskałam maleńką główkę, a jej oczy wciąż najbardziej zdziwione.

Dziś to są najradośniejsze oczy świata. Mojego świata, w którym Hania już zawsze zostanie perełką.

Dziś jej dzień urodzin.
KocHANIA dziś kończy 5 lat.

Razem z rodzicami właśnie w tym momencie szybuje gdzieś nad oceanem,wysoko ponad chmurami w stronę Australii. Na wiele lat… Cos tam w srodku jednak sciska...

Ale znając ciocię Anetę- już niedługo i tam pofrunę ( jak zawsze za nimi latam), zapukam w jakies gorące drzwi przybywając z wizytą. Za bardzo kocham te oczy kocHANIE, zbyt dobrze wiem, co jest istotne, by pozwolić na to by ta odległość zalała wielką wodą najpiękniejsze relacje.

Droga Siostrzyczko (wierna czytelniczko moich rozemocjonowanych notatek życia codziennego), bardzo Cię proszę o pokazanie Jubilatce tych poniżej zamieszczonych zdjęć ciocinych, bo wariata z siebie będę robić do końca świata i to właśnie dla kocHANI !









piątek, 6 lutego 2009

A ja znów o POEZJI

Dostałam wiersz. Mailem. Takie czasy, nawet dla mieszkających w jednym mieście. Ale nie narzekam, lubię każdą z form komunikacji werbalnych. Lubię słowa, dużo słów ( śpiewał o tym swego czasu Staszek Sojka).

I ten wiersz.

Niezwykły.

Obezwładniający przenikliwością, mądrością Poety.

Jego zrozumieniem tego, co nam dane, zadane.

I choć wiersz napisany przez panią Wisię Szymborską, którą znam od wielu lat przez te „słowa, słowa dużo słów”, to jednak dziękuję Nadawcy listu elektronicznego, który tak wspaniałomyślnie potrafi każdą sytuację ubrać w odpowiednią rzeczywistość poetycką, literacką, często muzyczną i nadać jej nowy wymiar. Piękniejszy. Mimo trudu rzeczywistego.

„Życie na poczekaniu”

Życie na poczekaniu.
Przedstawienie bez próby.
Ciało bez przymiarki.
Głowa bez namysłu.

Nie znam roli, którą gram.
Wiem tylko, że jest moja, niewymienna.

O czym jest sztuka,
zgadywać muszę wprost na scenie.

Kiepsko przygotowana do zaszczytu życia,
narzucone mi tempo akcji znoszę z trudem.
Improwizuję, choć brzydzę się improwizacją.
Potykam się co krok o nieznajomość rzeczy.
Mój sposób bycia zatrąca zaściankiem.
Moje instynkty to amatorszczyzna.
Trema, tłumacząc mnie, tym bardziej upokarza.
Okoliczności łagodzące odczuwam jako okrutne.

Nie do cofnięcia słowa i odruchy,
nie doliczone gwiazdy,
charakter jak płaszcz w biegu dopinany -
oto żałosne skutki tej nagłości.

Gdyby choć jedną środę przećwiczyć zawczasu,
albo choć jeden czwartek raz jeszcze powtórzyć!
A tu już piątek nadchodzi z nie znanym mi scenariuszem.
Czy to w porządku - pytam
(z chrypką w głosie,
bo nawet mi nie dano odchrząknąć za kulisami).
Złudna jest myśl, że to tylko pobieżny egzamin
składany w prowizorycznym pomieszczeniu. Nie.
Stoję wśród dekoracji i widzę, jak są solidne.
Uderza mnie precyzja wszelkich rekwizytów.
Aparatura obrotowa działa od długiej już chwili.
Pozapalane zostały najdalsze nawet mgławice.
Och, nie mam wątpliwości, że to premiera.
I cokolwiek uczynię,
zamieni się na zawsze w to, co uczyniłam.


ps.ja tego Pana na scenie bardzo przepraszam...za tego Barrego White'a i w ogóle. Dzwony w uszach, brak prób, trema, która "tłumacząc mnie, tym bardziej upokarza"...

środa, 4 lutego 2009

WROfotoRELACJA- na życzenie...















s e n t y m e t a l i z m



Wrocław Wrocławiem, ale Warszawa jest rzeczywistością.
Po całonocnej podróży (Aniu,po raz kolejny: kocham Cię!) cała bajka została w kilogramach fot i filmów.

A teraz życie, Najdrożsi, życie. (uhu! nadęcie górą...)

I żeby było śmieszniej po powrocie wciąż słucham Andrzeja Zauchy i jego „C’est la vie…”:

C'est la vie - cały twój Paryż z pocztówek i mgły

C'est la vie - wymyślony...

C'est la vie - ciebie obchodzi przejmujesz się tym

C'est la vie - podmiejski pociąg rozwozi twe dni

C'est la vie - wciąż spóźniony...


Zastanawiające.

Chciałabym teraz przytoczyć dwa wiersze jednej z moich ulubionych poetek.Prekursorka nurtu intymnego (chyba Kochanie nie chciałaś etykietki, proszę o wybaczenie). Nazywa się Magda Galek i jest moim przyjacielem od 10 lat. Od czasów, kiedy obydwie nosiłyśmy włosy do pasa, a soczewki kontaktowe były niemożliwe do zdobycia. Jakoś tak przetrwało. I ta Poezja i my (częściej w soczewkach).
Zastanawiające.
Także to, że ja zawsze tak bardzo odnajduję się w jej słowach.
Już nic nie mówię.
Nich brzmią wiersze. Bardzo głośno. Forte.

a księżyc pomaluję na niebiesko
i przywiążę do niego sznur bieliźniany
żeby się wszystkie pieluszki rajstopki suszyły
sukienkę założę pośpiewam potańczę
duży garnek na kuchence postawię
a w nim zaczaruję moją gorącą miłość
i porą obiadową wleję im w talerze

ale zanim pędzel do ręki wezmę
jesień nadejdzie
i wśród szalonych dębowych liści
znajdę pierścionek z niebieskim oczkiem
od dzisiaj pewnie za rok to się zdarzy

tymczasem
niepewnie przez okno wyglądam zimy
bo jeśli ona szczęścia mi nie przyniesie
po cichu przemienię się w sopelek lodu


M. Galek 3.11.2007


fot. Tomek Kaczor.

I ROK PÓŹNIEJ.

"dwadzieścia cztery zimy"

dwadzieścia cztery
zimy
a każda mroźna
od stycznia
od rana
od serca

każda długa
do grudnia
do rana
do serca

w dwudziestą trzecią napisałam wiersz
czułam że śmierć jest blisko
jeśli nie miłość zamienię się w sopel lodu
pisałam

miłość nie przyszła
nie leżę w grobie
lodowate mam jedynie stopy

dwadzieścia cztery zimy
każda mroźna
a ta coraz mniej

pierwszy raz w życiu noszę lżejsze ubrania
na kolanach siniaki cóż uczę się chodzić po ziemi
potrafię już powiedzieć pierwsze słowa
czuję chcę lubię przepraszam
podlewam kiełki trawy
a najbardziej lubię rozmowy z ludźmi
są tacy inni niż wtedy po szyję ukryci w śniegu
i ja taka inna odkryta w tę zimę inną bez śniegu


MIŁOŚĆ

Zbliża się 14 luty. Może to dlatego? W zasadzie, mało zajmuje mnie to „święto”, oprócz tego, że przywołuje wspomnienie mojego patrona, którego żeńskim odpowiednikiem imienia raczyłam się na bierzmowaniu. Myślałam, że to będzie bardzo zabawne: Walentyna Tiereszkowa- pierwsza kobieta w kosmosie. Potem się dowiedziałam, że św. Walenty patronem obłąkanych i chorych na epilepsję, a moje kroki zamiast na księżyc, skierowały się na studia psychologii klinicznej. Przewrotność życia.

Ale wracając do tego neonowo- pluszowo- serduszkowego dnia, muszę się przyznać, że… ZAKOCHAŁAM SIĘ.

Było to kilka lat temu. Po raz pierwszy zobaczyliśmy się, kiedy byłam jeszcze dzieckiem w nieodłącznym kapelusiku na głowie. Jeździłam na wakacje, by przy okazji odwiedzin rodzinnych, móc codziennie pływać w ogromnym basenie ze zjeżdżalnią , dla mnie: niepodważalny priorytet.

Potem były spotkania ze znajomymi, które przyćmiły zjazdy rodzinne, potem koncerty, dyplomy, premiery spektakli moich osobistych najlepszych młodych aktorów, z jednej zamojskiej ziemi. Potem ta urokliwa zażyłość z pewnym niezwykłym zespołem wokalnym …
Oh, tak wiele, wiele!



Zakochałam się.

I wydaje mi się, że z wzajemnością. Co do pewności- to jak w każdym związku- okaże się, kiedy będziemy dzielić się ze sobą codziennością.

Jest wielki (ale nie tak, by mnie stłamsić) i piękny. O tak…
Bardzo kulturalny, szanujący tradycję, a jednak niezwykle dzisiejszy, a nawet patrzący za linię horyzontu szarej polskiej rzeczywistości. Otwarty. Przygarniający i hołubiący talenty i ludzi pracowitych. Wydaje się, że zmierzamy w podobnym kierunku- chcemy się rozwijać i wiemy jak. Gdybym miała wybierać jeszcze raz- studiowałabym tą swoją psychologię tam, gdzie on jest.

Ale nie muszę zmieniać przeszłości. Mogę zmienić moje dziś :)

To Wrocław. Nie Wacław, ale Wrocław.
Najpiękniejszy weekend tego roku ( i proszę mi nie wypominać, że minął dopiero jeden miesiąc)

Pobiłam rekord mówienia „kocham cię” w przeciągu dwóch dni.



Wyjazd powodowany młodością, wolnością, spontanem, który dodaje nam skrzydeł w naszym skrupulatnie odpowiedzialnym życiu.

Najpiękniejsi ludzie, którzy ze mną podróżowali wesołym Oplem z różowym radiem na sześć baterii C (panel do radia został wsiąknięty przez czarną dziurę w kosmosie Tiereszkowej!). W koszu piknikowym jabłka, migdały i sok pomarańczowy. Przerwa na obiad u Babci naszej Kierowniczki Ani, naznaczona kontrowersyjnymi rozmowami, które bardzo zabawnie wymknęły się spod kontroli : przy Babci, rzecz jasna :)- dziękujemy Ci Ado!

Potem najpiękniejsi towarzysze, którzy goszcząc nas niczym księżniczki, dali z siebie tyle ciepła, że wciąż promieniuje. Magiczna Madzia (!), pełen serdeczności Michał, najlepsze śniadanie świata zrobione na 9 osób przez Macieja „Kropka”, opiekuńczość najsłodsza kochanego Radka, która nawet do końca, do naszego traumatycznego wyjazdu z Wrocławia, okazała się ostoją ( a takie tam przygody samochodowo- mafijne…)

To był najlepszy weekend w tym roku. Ale jest jeszcze wiele niezapisanych. Czekam na rozwój i tego love story i jeszcze kilku innych…