Wczorajsze wieczorne spotkanie z panią Julia Hartwig z Czułym Barbarzyńcy, było tym wydarzeniem, o którym mieszkając w Warszawie, nie- warszawiak, marzy. Było to prawdziwe i bliskie spotkanie z człowiekiem, a nie kolejne minięcie z tysięcznym anonimowym tłumem przechodniów. Bo kto wie, ile poetów na co dzień przytulam w metrze, czy tramwaju (nie wchodząc w szczegół braku wyboru, w tym momencie komunikacyjnym).
Spokój. Wiersze czytane na głos przez samą autorkę, stonowane światło małych lampek, przytulne kanapy, zapach kawy i pyszne czerwone wino; jej opowieści o Paryżu, Nowym Yorku i dawnej Polsce… Życie wtedy znów pachnie.
Spokój. Wiersze czytane na głos przez samą autorkę, stonowane światło małych lampek, przytulne kanapy, zapach kawy i pyszne czerwone wino; jej opowieści o Paryżu, Nowym Yorku i dawnej Polsce… Życie wtedy znów pachnie.
Sztuka jest zaklinaniem istnienia
żeby przetrwałoale jej przestrzeń rozciąga się na niewidzialne
I jest inteligencją która żywioły skłócone
zjednuje podobieństwem
Jest rzeczą dzielną
bo szuka nieśmiertelności
będąc - jak wszystko - śmiertelną
Julia Hartwig.
Chciałabym móc więcej napisać o spotkaniu z tą poetką, a raczej Poetką, ale chyba innym razem, bo przez cale to spotkanie, patrząc na warkocz okalający główe pani H.(niczym u dziewczyny z reklamy moich ulubionych perfum Narciso Rodrigueza), myślałam o innej kobiecie. A raczej dziewczynie z małej wioski, pod moim małym miastem, gdzie się urodziłam. Ona też kiedyś miała taki warkocz. I choć nie zawijała go na głowie, ale puszczała wzdłuż pleców i wisiał tak, całą swoją kobiecością. Taką ją poznałam, taką ją znałam.