Co za czas…
Moja Siostra, znów mi będzie mogła zarzucić opisywanie wszystkiego w superlatywach, zachwytach, ochach i achach, ale ja po prostu nie lubię opisywać słabych, kulawych chwil, kulturalnych gniotów, które nie wywołały u mnie "kaczej skóry” z powodu pozytywnych emocji. A i takie bywają - oj niestety bywają dotkliwie…
Na szczęście wczorajszy dzień, wieczór i koncert do takich nie należy. O nie!
Jakiś czas temu wymyśliłyśmy sobie z Adelajdą Kornelią Muminkowską, że wyjedziemy do miasta spodków, kopalni i jazzu, w którym to 23 listopada odbędzie się koncert zespołu
THE GLOBETROTTERS. Tak, tak, ten zespół wielokrotnie nominowany do nagród Grammy i zwycięzca w wielu kategoriach!( kiedys na pewno;)
Okazji było bez liku, jak choćby urodziny wyżej wymienionej niewiasty, która szaleńczo zakochana w przygodach i podróże „gdzie bądź” są jej lukrem życia.

Podróż była przygodą samą w sobie, bo… Po pierwsze ciut zaspałyśmy ( wszak celebracja urodzin przyjaciela wiele potrafi usprawiedliwić), potem ja i komunikacja miejska nie byliśmy sobie pisani, a bynajmniej nie było nam „po drodze”, więc spóźniłam się na pociąg, ale ten…poczekał:) Takie dobre strony nagłej śniegowej lawiny z nieba.

Podróż była pełna twórczego fermentu, muzyki, literatury i rozmów z rozmownymi współ -podróżnikami, którzy jak zwykle opowiadają o swoich ukrytych pragnieniach i niespełnionych marzeniach- tak ku przestrodze…

Katowice obydwu nam wydały się malutkie i ciche. Może dlatego, że była niedziela, a my do tego z tej przepastnej Warszawy..? Milion pięćset dwa dziewięćset drogerii, monumentów z silnym motywem futurystycznym lat 80-tych, kawiarni i słów, dużo przy kawie słów…

Potem, kiedy nastał romantyczny zmierzch, a ów zimą zaskakująco prędki, skierowałyśmy swoje kroki ku miejscu najobficiej obrodzonym w talenta sztuki scenicznej tego wieczoru .
Co się działo… Proszę Państwa! Panowie i Panie… (twu!) Panie i Panowie!

Życzę wszystkim takich kameralnych miejsc i spotkań z muzyką, biskością muzyków, poczucia atmosfery rodzinnej i takiej jakości dźwięku, która stęsknionym echem odzywa się jeszcze przez dłuuugi czas.

I nawet fruwające nad głową kamery nie zburzyły tego intymnego nastroju, a przynajmniej zarejestrowały ten koncert dla tych, którzy nie mają w sobie wystarczająco wiele determinacji (bądź musieli wyjechać do Francji albo robić jakieś podyplomowe studia weekendowe) by w ten mroźny wieczór cieszyć się żarem world music dipped in sweet jazz…
Magiczne instrumenty Nippiego Noi, czadowy wibrafon Bernarda Maseli i zmysłowy saksofon Jerzego Główczewskiego (ulubieńca Ady)… Niezwykłe wokalizy Kuby Badacha, wyjątkowo wzruszające. Wyjątkowo.

I tak mogłam bym długo opisywać tą muzykę, ale równie dobrze mogłabym tańczyć o architekturze i klaskać o literaturze, a przecież w dobie dzisiejszego rozwoju technologicznego, każdy zainteresowany jest w stanie odszukać tę muzykę, zaczerpnąć, smakować i być tam, gdzie my przez moment, w zagłębiu radości.
Droga do domu była długa.
Ale szczęśliwa.