
Ten koncert był ogromną niespodzianką od samego początku, bo bilety dostałam w prezencie, o czym już wspominałam, ale i tak nie zaszkodzi podziękować raz jeszcze. Bilety od pewnego Redaktora Jazz Radia, którego audycje serdecznie polecam choćby z powodu nowego pomysłu na wprowadzenie o poranku gimnastyki jazzowej. Także godzina 7.00 spotkajmy się przy akompaniamencie dobrego jazzu, 106,8 FM, na wymachach nogą trzymając się stołu kuchennego, albo polka z wyskokiem, tak to było? No ogólnie rzecz ujmując nietuzinkowo.
Al Jerreau. Mistrz. Urodzony w roku 40-tym, z wykształcenia, mój kolega po fachu (za dziećmi: specjalista od holowania psów, tj.PSYcholog). Wokalista niezwykle odważny i kochający całym sobą to co się dzieje na scenie, tych co siedzą na widowni, a nawet fotoreporterów. Bo kto widział, żeby za wypraszającymi ich ochraniarzami krzyczeć: ”Leave them alone! Thay are my family".
Słodki jest! A jak powtarzała Mazi przez cały wieczór „ wariat”. W naszym dialekcie, to jest pierwszej klasy komplement. Słodki wariat.( w końcu tytułowa piosenka do filmu „Na wariackich papierach” nie kogo innego…:)

Zespół który wspierał go, ba! Oni tworzyli ten koncert w równej mierze! Mistrzowie w swojej klasie, wirtuozeria, profesjonalizm doskonały, mowę odbierający nawet tym, co lubią pogadać o solówkach na scenie (ja). I ta kobieta…. Od której, gdy tylko była na scenie, nie mogłam wzroku oderwać… I ten głos! Zjawiskowa. Wszyscy zresztą śpiewali tak, że te jeszcze nienagrane przez nich solowe płyty to bym kupiła dziś z marszu!
Koncert był doskonały. Tego chyba oczekuję: dobrej muzyki i dobrego "show". To jak był wyreżyserowany(?), to jak był precyzyjnie zagrany, to jak wszyscy się zachowywali na scenie wobec siebie, z jaką życzliwością – jest przecież tak ogromnie ważne dla improwizacji. Przypominał mi się koncert cudownej Zap Mamy w Palladium w zeszłym roku. To nawet jak Al rozmawiał z publicznością jakby z ludźmi bardzo mu bliskimi. Reakcja, mimo pozostawiających wiele do życzenia sztywnych fotelach Sali Kongresowej, i tak była bardzo radosna i spontaniczna. Wszyscy w jednej sekundzie wstali by bić brawa do bisów. Żywa, radosna atmosfera w środę wieczór w Warszawie. Szczyt marzeń.
Kiedy pytają mnie (uzasadnienie, w końcu mówiłam o tym koncercie już od kilku dni nieprzerwanie): „Jak było? No jak było?” To co mogę innego odpowiedzieć…?
Czarodziejsko, magicznie, szałowo, RADOŚNIE i wyrafinowanie………
Niech takie wieczory przeplatają moją codzienność jak deszcz naszą jesień. Niespodziewanie i intensywnie. A ja zawsze będę mieć przy sobie elegancką parasolkę . Na wszelki wypadek .
