czwartek, 27 grudnia 2007
Romeo i Julia Bożego Narodzenia
Zabawne, ze stalo sie to wlasnie w okolicznosciach nadzwyczajnych- w Boze Narodzenie.
To byl pierwszy raz, kiedy ogladalam spektakl baletowy.
Dwie i pol godziny z otwarta szczeka, plecy nieopodparte, czujne, oczy jak dziesiec zlotych w bilonie i serducho wielkie od zachwytu.
Royal Ballet przedstawienie sztuki Szekspira"Romeo i Julia" z muzyka Siergieja Prokofiewa.
Romeo- Kubanczyk, nazywany Czarnym Labedziem- Carlos Acosta, niezwykle przystojny, powiedzialabym, ze wrecz piekny mezczyzna, ktory (jak doczytalam) bardzo dlugo czekal na ta role i nie tylko moim zdaniem, wytanczyl ja genialnie.
Napisal tez ksiazke o swoim zyciu, podrozy z Kuby przez moskiewski Teatr Bolszoj do Royal Ballet, w ktorym wlasnie pracuje.
I ona- Julia- Tamara Rojo- hiszpanska primabalerina, delikatna, perla, Calineczka...
Kiedy pojawila sie na scenie po raz pierwszy w tym spektaklu, mialo sie wrazenie, ze ma kilkanascie lat. Ksiezniczka, zjawa, sylfida...
I tak mysle sobie, ze moze gdybym tak jak Miss Piggy, nabrala troche odwagi scenicznej, to moglobybyc pieknie...
A tak juz powazniej (oho!),
tamtego wieczoru poczulam ze bardzo duzo zyskalam, ze moglam zachwycic sie zyciem w ten sposob...
Od teraz postanawiam zywo wspierac zapal "mlodziezy" w tutu po domu sie krzatajacej!
środa, 19 grudnia 2007
Sweet HOME
No tak, to przeciez tylko moje dzikie przewrazliwienie na szczegol relacji miedzyludzkich...
Na lotnisku.
Juz byli.
Mala stala niesmiala razem z tata w nowym szaliku (i znow to przewrazliwienie na szczegol!).
I od tego momentu codziennosc nabrala nowego smaku: mojej kochanej kawy z ekspresu, chleba naan i pysznych lodow po kolacji, a w glosnikach saczy sie John Martyn. Dom.
Ciezkie sny mecza jeszcze pierwszej nocy, ale pobudka rozwiewa najlichsze jej slady:
Hania: When Ciocianeta will wake up?
Babcia: Co? Ja nie rozumiem, mow po polsku.
Hania: Wake up! Ciocianeta! When will she wake up?! (H. przyjmuje taktyke znana wszystkim obcokrajowcom: im glosniej tym bardziej zrozumiale:)
Babcia: Haniu, mow po polsku, bo babcia nie rozumie...
Hania: Yyy...wstawac! When Ciocianeta wstawac?!
Babcia: A! No nie wiem, pewnie jak sie wyspi, to wstanie.
Hania: Ciocianeta wstawac when the cow will sing. (H. ma zegar z kukulka, gdzie zamiast kukulki jest ryczaca krowa:)
Babcia (juz z lekka irytacja): Co?! Nie rozumiem Haniu, mow po polsku!
Hania: Cow... kłowa!
Babcia: Głowa? Jaka głowa?!
Hania: Kłowaaaaa!!!!
Babcia: Głowa....?
Niestety po tym tekscie pod drzwiami nie dalo sie juz zasnac. A moze na szczescie, bo ciag dalszy dialogow Babcia- Wnuczka trwal nieprzerwanie przeplatany wydarzeniami szczegolnymi, jak na przyklad Babcia na pilce z rogami do skakania probujaca (skutecznie) rozbawic ta mniejsza (a przy okazji cala reszte rodziny:).
p.s.
Bledow komunikacyjnych ciag dalszy( bynajmniej nie powodowanych bariera jezykowa)
Siostra: Ide ogladac moje nowe szminki.
Ja: Jakie świnki?!
No comment :/
"Bo dom to nie tapety, nie zyrandol, nie sciany, dom, to chocby pod golym niebiem jest tam, gdzie ludzie sa razem."
wtorek, 11 grudnia 2007
Miłość
We wrocławskim Radiu Ram biegnie mój najmilszy
Dave Matthews Band.
Ja sobie właśnie pierwszy raz sprowadzam Wrocław na warszawski Mokotów takim kabelkiem, kliknięciem w ikonkę i trochę się udaje jak widać.
Tyle wspomnień z tą muzyką... człowiek, kóry karmił mnie przez wiele lat swoimi odkryciami - Michał, mój gitarzysta z dawien dawna, a najzdolniejszy do dziś ze spotkanych, Marc James i zachwyt wykonaniem ulubionych utworów- zauroczenie pierwszego Slotu, wieczory z Pawełkiem współlokatorem w kuchni przy koncertowych wersjach i marzenia dzielone z Adelaidą o koncercie na żywo...
To nie tylko muzyka. To jakaś opowieść, która wciąż zatacza koło i wracam do tamtych uczuć, które nie powinny już tak trzeźwo istnieć. A jednak.
I pojawiaja się ciągle nowi ludzie na horyzoncie.
Podróżują często z daleka.
Są głodni. Niektórzy wychłodzeni słowami współpodróżników.
A my znów spotykamy się z tym panem w głupiej czapce, który co piosenkę mówi : "Najsmutniejszą rzeczą jest niekochane marzenie..."
Ja pana słucham...
Na prawdę uważnie....
To tylko tak, że....
piątek, 7 grudnia 2007
I can't get that song out of my head...
czwartek, 6 grudnia 2007
DUCH vs CIAŁO.
No i za mną już jubileusz XX-lecia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Hrubieszowskiej. Mnóstwo prób, wysiłku wtoczonego na przestronną scenę, mnóstwo wzruszeń, których szczerze się nie spodziewałam. Spotkania z ludźmi, których myślałam, że już nigdy nie zobaczę i taniec w stroju mojego regionu, w który myślałam, że już się nie zmieszczę- a jednak się udało :) Ot takie małomiasteczkowe sentymentalizmy…
Koncert Karimski Club w studiu im. Agnieszki Osieckiej, gdzie w końcu ktoś tutaj potrafi grać soczysty soul. A jaki wokal pana z NY.....ojojoj.....słodycz!
I co?
Są efekty…
Jako pierwszy wyznawca psychosomatyki, przyznaję: mój organizm broni się przed kulturą!
Leżę sobie w łóżku już drugi dzień z gorączką.
Tusia wieczorem słodycze i dużo ciepła- znów się uśmiechałam.
I tak sobie myślę, że całkiem nieźle na tym wszystkim wyszłam: nie dość, że tyle usłyszałam, tyle zobaczyłam, to teraz mogę jeszcze pić z życzliwości najbliższych. No i trochę odpocząć (i napisać już trzeci post od 2 dni).
Ot taki oryginalny prezent mikołajkowy z okazji 6 grudnia.
środa, 5 grudnia 2007
Filmowo mi, aaaaaaa....
Pierwszym z nich był dziełem islandzkiego reżysera Dagur Kári Pétursson'a, "Zakochani widzą słonie" i mimo zmęczenia wywołanego krótkim snem w nocy (GBMGP), zachwyciło mnie kilka zdjęć, za które może nie tyle co powinno się go nagradzać, ale poświęcić mu te 100 minut swojego życia by się zachwycić. To chyba wieksza nagroda.
Potem jeszcze powtorka z "Lolity". Najpierw Nabokov mnie zachwycił swoją literaturą, potem ten film i o ile przekonana jestem o zbrodni, jaka się dokonuje na moich oczach i że powinna być potępiona, nie jestem w stanie zaprzeczyć temu, że jest to na prawdę pięknie pokazane. Sceniariusz (sam początek fimu jest już niezwykły), bardzo intymne zdjęcia, rewelacyjna gra aktorka samego Ironsa, jak i młodziutkiej Dominique Swain, no i muzyka Ennio Morricone !
Pani SUPERMOON
środa, 28 listopada 2007
Good Day.
Potem przedszkole- jedno, drugie (-Plose pani, a cemu pani ma takie śmiesne włosy i kosulę? -Koszula też śmieszna?! O masz!), wyprawa na drugi koniec Warszawy i jeszcze dwie godziny zajęć z dziećmi. Wróciłam do domu po 19.
Ależ ile ja miałam pięknych scenariuszy wymówek dla Tusi (żadnego pokrewieństwa z premierem!), że dopiero weszłam do domu, że obiadu nie jadłam, kawy nie piłam, zmęczona, że dzieci się śmiały z koszuli, że jutro znów się będą...ale na nic to- nie zadzwoniłam odwołać. Jak słowo, to słowo. Szczególnie, że to ja parłam na to wyjście na basen. Jak dobrze jest czasami nie użalać się nad sobą.
Metro Politechnika.
Wytęsknione spotkanie. Spacer na Polną.
-Klapki masz?
-Nie.
-Czepek masz?
-Nie...
-Marti! No co ty?! No ale może... dzieki temu cię nie wpuszczą i pójdziemy na kawę:)
Marti czepek zakupiła u pani szatniarki, na bosaka poczłapała... no no! A propos bosaka spotkaliśmy tego pana, tj. Marcina Bosaka (w klapkach), gdy właśnie opuszczał obiekt.
Jeszcze niedawno mieszkaliśmy na jednej ulicy-on, jako bohater najpopularniejszego serialu telewizyjnego, ja jako ich regularna realna sąsiadka, którą czasem objęto kadrem, gdy wyrzucała śmieci, bądź biegła na spotkanie w ostatniej chwili, na podwórku wiążąc szalik. Eh...
A teraz widzimy się na basenie. Warszawa to jednak małe miejsce;)
Ale Tunia i tak była bezkonkurencyjna tego wieczoru. Ubawiła na przykład stylem zmutantowanym, czyli pół- żaba, pół- piesek. Potem stwierdziwszy, że 20 minut pływania to wystarczający czas na rozgrzanie mięśni do jutrzejszych boleści i poszła swoim wdzięcznym krokiem do jacuzzi. Upss... No i trochę wpadła, potem wychądząc trochę z kolei spadła, a pan ratownik ruszył na pomoc by...powiedzieć, żeby wyrzuciła gumę do żucia!
Potem wymiana opinii o szamponach do włosów, kremach do twarzy i nie tylko, nawilżeniu, starzeniu, amerykańskich tuszach do rzęs. Po prostu sam miód na kobiece serce, późnym wieczorem przed wielkim lustrem.
To był dobry dzień!
Takich wyratowań z rabanu obowiązków, hałasu i tłumu- trzeba mi.
Powtórka z rozrywki juz wkrótce. Karnety zakupione.
poniedziałek, 26 listopada 2007
Poczytaj mi Joasiu...
To jest powód, dla którego często wyjeżdżam z domu bez komputera, choć tak wiele się dzieje- nic nie piszę.
Jak znów wciągnie mnie klawiatura i oderwie od wieczorów pełnych muzyki i tańca- napiszę, aby nie uleciało.
Ale bez tagrasów :)
Tagrasy
Joanna Szczepkowska
"- Pani naprawdę nie ma internetu? - dziewczyna patrzyła na mnie tak, jakbym powiedziała, że żyję przy lampie naftowej.
- Nie mam. Boję się internetu, tak jak kiedyś ludzie bali się pierwszego pociągu. Boję się, że internet to nowa cywilizacja. Boję się odwrócić plecami do starego świata. Boję się, że przestanę czuć zapachy, że będę tylko czytać i pisać. Że pisanie będę czerpać z czytania, a czytanie z pisania. Że internet mnie połknie i będę żyła w stanie halucynacji. Że już nigdy nie pójdę do zoo.
- Jak to do zoo? - dziewczyna najwyraźniej nabierała podejrzeń, że rozmawia z kimś poza normą.
- Tak. Chodzę do biednego, wyliniałego zoo, gdzie w kawalerkach z krat drepczą dzikie zwierzęta. Chodzę tam, gdzie mogę stanąć przed tygrysem, wiedząc, że dzieli nas tylko mój zdrowy rozsądek. Internet może mi dać wiedzę o tygrysie. A mnie interesuje w tygrysie tylko to, że jest naprawdę. To, że pachnie tygrysem.
W ogóle, kiedy mam dobry dzień, kiedy kocham życie i mogę sobie powiedzieć, że świat jest piękny, to głównie dlatego, że w nim coś chrzęści, mruczy, pachnie burzą, śmietnikiem i tygrysem. Boję się, że kiedy wessie mnie internet, uwierzę w tygrysa tylko na podstawie tego, co tam jest o nim napisane.
Dziewczyna patrzyła na mnie z coraz większą podejrzliwością.
- Czy telewizji też się pani boi?
- Nie. Telewizor oswoiłam. I prawdę mówiąc, stawiam go na równi z odkurzaczem, ale internet to coś zupełnie innego. Nie umiem pani wytłumaczyć, na czym polega różnica.
- Może dlatego nie umie mi pani wytłumaczyć, że nie ma pani internetu.
To nie było pozbawione sensu. I stało się. Odwróciłam się plecami do starego świata. Zaczęłam się uczyć nowego.
- Pamięta pani naszą rozmowę o tygrysie? - rzuciłam dziewczynie przez ramię, kiedy przyszła do mnie znowu. - To jednak fantastyczne, że można go tutaj poznać jak nigdy dotąd - wpatrzona w ekran, przejęta, zamiast hasła "tygrys" wpisałam "tagras", ale komputer nie potraktował tego jak pomyłkę. Na ekranie szybko wyświetliła się informacja, że:
"Tagrasy to rzadkie ssaki żyjące w południowej Australii. Ich czteroletnie życie dzieli się na dwa okresy: okres wdechu i okres wydechu. Tagrasy wdychają powietrze w płuca przez trzy miesiące i dwa dni, a wydychają je przez dwa miesiące i siedem dni. W czasie przerw wstrzymują powietrze na dwa tygodnie i wtedy następuje okres godowy. Niezwykłą cechą tagrasów jest też to, że samce rodzą samce, a samice rodzą samice. Żyją w załomach skalnych, żywiąc się drobnymi roślinami. Ich sen trwa siedemnaście godzin, czuwają tylko w nocy, kiedy ich czarna połyskująca skóra jest niewidoczna".
- Samce rodzą samce, a samice samice... - rozmarzyła się dziewczyna. - To fantastyczne.
- Ale z drugiej strony, jeżeli samce rodzą, to dlaczego nazywa się ich samcami? - zastanowiłam się, patrząc w ekran.
Dziewczyna wyrwała mi mysz z ręki. Siedząc obok siebie, błagałyśmy ekran o odpowiedź. Dziewczyna jeździła po nim, szukając haseł: "samice", "rozrodczość", "ssaki", w końcu krzyknęła:
- Ja muszę zaimeilować do ludzi, którzy może słyszeli coś o tagrasach!
Nie minęło dużo czasu, a ekran wypełnił się międzynarodową dyskusją o rozrodczości nieznanych ssaków. Na obu półkulach tagrasy wzbudziły sensację sprawiedliwym podziałem rodzenia. Genetycy, feministki, ojcowie i matki bombardowali ekran ze wszystkich stron świata.
Rozstałyśmy się o świcie.
- Dziękuję pani - powiedziałam do trochę pobladłej dziewczyny. Jak mogłam nie rozumieć różnicy między telewizją a internetem. Dzięki niemu mogę nie tylko poznawać świat. Mogę też go stwarzać. I to jest coś nowego.
- Co pani stworzyła? - spytała dziewczyna, ziewając.
- Tagrasy. Wczoraj. Założyłam im stronę.
- To tagrasów nie ma? - dziewczyna patrzyła na mnie ze zdumieniem.
- Jak to nie ma? Niech pani zajrzy do internetu."
wtorek, 20 listopada 2007
"I'm dreaming of ..."
Opowieść ta, tyczy się snu , który wyśniła sama Adelaida Kornelia Muminkowska ( znana jako Ada-Ula:)
„Jadę sobie metrem. Patrzę: dwie szczotki, takie zwykłe szczotki do zamiatania na długich kijach. No i te szczotki, jadąc tym metrem, zaczynają się do siebie przytulać i całować… Nie mają ust, ale w pewnym momencie swojej długości wczepiają się w siebie i całują! I to nie są lesbijki, to pan i pani szczotka. Mówiłam już, że to było rosyjskie metro? Tak, rosyjskie:)
No i te szczotki tak się namiętnie całują, aż w pewnej chwili, ktoś z ludzi jadących tym samym wagonem, zaczyna dokuczać pani szczotce. Podszczypywać ją, coś złośliwego mówić i …pan szczotka staje w jej obronie! Normalnie wychodzi przed nią i osłania ją swoim…kijem:)”
Wnioski:
1. nie myśl, że szczotki nie mają uczuć wyższych.
2. jeżeli rzeczownik kończy się na samogłoskę „a”, wcale nie znaczy, że jest rodzaju żeńskiego.
3. jeśli masz słabe sny (latanie, rozmowy z ludźmi, dom nad oceanem…), poczytaj Emila Zolę przed snem ;)
poniedziałek, 19 listopada 2007
Kolekcjoner pięknych wrażeń.
Założyłam sobie, że będąc babcią (babcia Aneta :), chciałabym móc opowiadać o takich wieczorach swoim wnuczętom. A że przypuszczalnie wiele zapomnę do tego czasu- kolekcjonuję co niektóre na papierze, bądź jak tutaj- elektronicznie. Viola!
Ostatni tydzień obfitował w spotkanie z Agnieszka Glińską (reżyser filmowy, teatralny, aktorka) nad książkami rosyjskimi, potem spektakl „Czerwony Kapturek” w teatrze Guliwer, przedstawiony w konwencji opery oraz otwarcie nowego oddziału Czułego Barbarzyńcy na Pradze.
Długo się powstrzymywałam, aby o nich nie pisać. Bo dzielę z nimi kilka krótkich chwil z historii mojego życia, a to przyprawia o sentymentalizm i brak obiektywizmu. Ale to w końcu mój blog :)
Ostatni czwartkowy koncert, jaki dali w warszawskim Bambini di Praga-przelał szalę na tę stronę, kiedy muszę już dać temu wyraz.
Me Myself and I.
Zespól składający się z trzech niesamowitych artystów, którzy tak bardzo różnią się od siebie osobowościowo, muzycznie, a jednocześnie tak pięknie się komponują w całość, że przypuszczalnie to jest powodem tak zadziwiającego sukcesu nowatorskiej formy muzycznej jaką uprawiają.
Powstali ponoć wiosną zeszłego roku. Nie mają płyty, dużo koncertują i ciągle gdzieś się o nich mówi. Prawie nie używają liryki w swoich utworach, nie ma w nich prawie żadnych instrumentów muzycznych, oprócz ich własnych drogocennych głosów, a piosenki po koncercie wszyscy śpiewają. Z Majewską na czele.
Ostatnio nagrali utwór do szeroko rozreklamowanej polskiej gry komputerowej i proszę Państwa…tu mnie zamurowało. Utwór ten zadebiutował na czwartkowym koncercie i Aneta nie mogła się otrząsnąć. Już nie wiedziałam skąd pochodzi który głos, pięknie zbalansowana fala dźwięku, która wrastającym napięciem przypominała momentami wzniosłość utworów muzyki klasycznej. Brawa. Duże brawa.
Są to ludzie, którzy nie tylko, że dzielą się samą muzyką na koncertach, ale także opowieściami o swoich inspiracjach, doświadczeniach, sobą. To jakby wykraja ich z peletonu zamurowanych „autystów”. Proszę się kiedyś wybrać na ich warsztaty wokalne, a owoce będą słodkie :)
To dopiero będzie co opowiadać na piekną starość.
Take dum dum dum!
niedziela, 18 listopada 2007
Bo we mnie jest...lód!
A tu zaskoczenie: kokietką.
Ku ogromnemu zdumieniu memu, które często powoduje unoszenie jednej brwi- Ktoś mnie raczył tym wymownym i jakoś zbyt jednoznacznym określeniem. Uniosłam brew: "kokietką?!"
-"Nooo proszę! I ta brew! No kokietuje, jak nic!"
Góra lodowa (ja), ciut się speszyła. Przypuszczalnie oblała swe lico krasnym rumieńcem i uległa potokowi (po roztopie) myśli na temat swojej kobiecości: kokieteryjnej vs lodowatej.
Może to i próżne, myśleć o sobie w metaforze, która obrazuje istotę, ukrywaną w trzech czwartych pod powierzchnią, bo przecież faktycznie coś przecież jest i na zewnątrz: rzęsy pociągnięte maskarą, oczy obrysowane kreską, paznokcie czerwonym lakierem...
Kokietka jak NIC!
A jednak był moment, kiedy Ów (wyżej przedstawiony jako Ktoś) do kokietki mrugnął, a ta... właśnie NIC! Góra lodowa.
I żałuje.
Bardzo.
poniedziałek, 12 listopada 2007
Mały fragment mojej miłości do muzyki
Nazywa się Eva Cassidy. Kilka dni temu była dziewiąta rocznica jej śmierci, kiedy jako młoda osoba, jeszcze nieznana szerszej publiczności poza Waszyngtonem, odeszła cierpiąc na nowotwór złośliwy. Dziś wydaje się, że brak tzw. sukcesu medialnego, czy jakiego tam bądź, związane było zapewne z tym, że sama wokalistka stroniła od większej publiki. Bardzo nieśmiała, skromna.
Wciąż kiedy oglądam jej zdjęcia na albumach płytowych- mówią o tym, jak bardzo różniła się od królowych sceny, mimo, że żartowała podpisując się czasami Evaretha, przypominając imię samej Arethy Franklin, którą także adorowała.
I tak jeden z tych krążków znów od kilku dni gra w moim domu.
Cieszę się, że kiedyś, dawno, dawno temu podsłuchując muzykę mojej Siostry, pokochałam bluesa. Na Evie Cassidy się nie skończyło, na słuchaniu jedynie tego śpiewu, także nie, ale o tym może w innym odcinku tej fascynującej opowieści ;)
wtorek, 6 listopada 2007
Ratunku: ZIMNO!
Na taką moją reakcję na śnieżny cud (w oczach dzieci), usłyszałam: widać, że grubo po dwudziestce. Grubo?! Litości! Ja po prostu bardzo nie lubię jak jest mi zimno!
A zimno jest mi…BARDZIEJ NIŻ WSZYSTKIM!
I tutaj zauważam jedną zasadniczą różnicę jaka istnieje między mną a Lolą. Nigdy, przenigdy nie wyglądałam go z okna z tęsnotą, a już z całą pewnością nie nazwałabym go moim ulubionym!
Nie ma lepszego sposobu na zatrzymanie Anety w domu. Jestem w stanie przepuścić nawet dobry koncert jeśli ofiarą miałoby być przemarźnięcie- czy to wystarczająco przekonywujący dowód?!
Teraz tylko zostaje wykminić, jak pracować i studiować nie wychodząc przez całą zimę…
poniedziałek, 5 listopada 2007
Książki, książki panie kochany, dużo książek!
Kiedy ostatnio miałam możliwość odwiedzania wystawy poświęconej ksiązkom tych dwóch panów w Centrum Ksiązki dla Dzieci- Seven Stories w Newcastle, zauważyłam tam bardzo wymowne zdjęcie, podkreślające ich zażyłość i przjażń kiedy to siedzieli obaj przy rysunkach z butelką czerwonego wina, cygarami... Ach ten znój pracy! :)
Ale serio, serio, jak to by w ogóle wyglądało, gdyby nie kreska Blake'a?
Oglądając wnikliwie pozycje wydawnicze dla dzieci stwierdzam, że sztuka ilustracji stanowczo zbyt często zieje kiczem. Szlachetnym wyjątkiem są państwo Ewa i Paweł Pawlak, Marcin Brykczyński i jeszcze kilku co to ich na palcach... jakieś takie przewrażliwienie na tym punkcie zauważam w sobie, że zaniedbanie w tym temacie uważam za zbrodnie ograniczającą wyobraźnię- o zgrozo!
Oddając miejsce mojemu skromnemu mistrzowi akwarelowej sceny:
Po drugiej stronie barykady
Muszę już chyba drugi raz tutaj przyznać, że mam niezwykła słabość do literatury dziecięcej, a ta pogłębia się wraz z wiekiem. Kiedy byłam takim jeszcze śliniaczko-pełzaczkiem w śpiochach, wolałam kreskówki animowane na szklanym ekranie. Może powodem była samowystarczalność w obsłudze guziczków napędzających te programy w pudełku, bo jednak czytać to szybko mnie nikt nie nauczył, ani też wielu nie kwapiło się do czytania mi na głos. Uh!
W obronie takich jak ja, stanął Roald Dalh w książce „Matylda”, ale o tym dowiedziałam się dużo, dużo później. No dobrze, może przesadzam, nie byłam zaniedbywana tak jak główna bohaterka tej powieści, ale niezwykłe jednak jest to jak bardzo w obronę małego człowieka jest w stanie wziąć ten duży człowiek, który teoretycznie powinien być w opozycji, z racji i wieku i wzrostu i obowiązków (jak to ONI mawiają).
niedziela, 4 listopada 2007
Natchnienie Barbarzyńcy
Tunia- „O sobie” Krzysztofa Kieślowskiego, ja- „Krótką historię wszystkiego” Ken’a Wilber’a.
Obydwie zostałyśmy oczarowane. I koktajlem na bazie truskawek(podanym przez Golden Lady- proszę kiedyś sprawdzić…), jak i treścią naszych lektur, czym oczywiście siorb po siorbku, wymieniałyśmy co lepsze teksty:
„Byłem dosyć naiwny i kompletnie nierozgarnięty. W każdym razie pamiętam bardzo dobrze, że mnie zapytali na takim egzaminie- rozmowie, od której pewnie zależało, czy przyjmują, czy nie (do Łódzkiej Szkoły Filmowej- przyp.), jakie są środki komunikacji międzyludzkiej. Odpowiedziałem: trolejbus, autobus. Byłem święcie przekonany, że to prawda, że tak jest. A oni prawdopodobnie uważali, że pytanie było tak głupie, że ja odpowiedziałem sarkastycznie, czy ironicznie. I prawdopodobnie dlatego dostałem się do Szkoły. A ja naprawdę myślałem, że środkiem komunikacji międzyludzkiej jest trolejbus.”
Mistrz. Mogłabym tutaj zrobić niemal listę przebojów, składająca się z fragmentów tych niezwykłych rozmów z niezwykłym człowiekiem. Często dużo, dużo poważniejszych…
Ken Wilber zaistniał w mojej świadomości bardzo mocno cztery lata temu, kiedy przeczytałam książkę „Śmiertelni Nieśmiertelni”, która wywarła taaaaaakie wrażenie na pełnej ideałów, jeszcze wtedy, nastolatce, że ohohoho! Bardzo polecam tą książkę, pełną miłości, o jakiej nie słyszy się na co dzień. Miłości wielkiej pełnej szacunku i intymności. Nikt mi wtedy o takim uczuciu jeszcze nie mówił. Ani w podsłuchanych rozmowach tramwajowo- pociągowo- autobusowych, ani w tych otwartych przy stole, ani tym bardziej w żadnym głupim telewizorze. No fakt, tego medium to już chyba nigdy nie polubię, ale to już inny temat. Także tamta książka jest we mnie w pewnym rodzaju zakotwiczona na zawsze.
„Krótka historia wszystkiego” przedstawia Wilber’a, już jako zupełnie innego człowieka. Wielkiego współczesnego myśliciela. Warto się otworzyć na taką „non-fast-food’ową” lekturę, która wymaga już dużo więcej skupienia niż pozycje wydawnictw „pulp”.
O godzinie 22.00 opuściłam lokal „Czuły Barbarzyńca”, uboższa o 35 zł za książkę Wilber’a (na szczęście autobiografię Kieślowskiego mam już w swojej biblioteczce) i bogatsza o dobry wieczór z Tunią i perspektywą dobrego czasu z zachwycająca myślą filozoficzną. Warto, warto, warto!
piątek, 19 października 2007
Poeta, poecie, z poetą...
Spokój. Wiersze czytane na głos przez samą autorkę, stonowane światło małych lampek, przytulne kanapy, zapach kawy i pyszne czerwone wino; jej opowieści o Paryżu, Nowym Yorku i dawnej Polsce… Życie wtedy znów pachnie.
czwartek, 18 października 2007
Bezczelne sny nauczycielki angielskiego.
Potem bardzo dobrze znany dźwięk mojego budzika. Jest siódma. Siedemdziesiąt dzieci już czeka by przyszła ta pani Anetka od angielskiego z pacynkami, piosenkami, bajkami…
Dziś:
The elephant goes like this and that
He’s terribly big, and terribly fat….
I ani słowa o sowie…
środa, 17 października 2007
Miłość w stu procentach! Ostry na prezydenta!
WTOREK ROBOCZYM DNIEM
JEDNAK NIGDY NIE ZMIENI SIĘ
MÓJ POCIĄG POŚPIESZNY NA IMPREZKĘ,
GDZIE MOŻNA ZGUBIĆ ZMĘCZENIA ŁEZKĘ,
Oi!
Człowieka, którego szczerze podziwiałam za niezwykły, mickiewiczowski „flow” słowny, aktorski i muzyczny, no i w ogóle za orkiestrowość wszelaką osobowości scenicznej. Po płycie „Hollyłódź” kultura hip- hopu stała mi się bliższa, a wczorajszy koncert, to już mnie tam wręcz przytulił na momencik. Adam Ostrowski i jego wierna publika znającą kilometrowe teksty na pamięć- zachwyciła. Żadnych przykrych akcji, na które nawet dałam lekkie przyzwolenie w sobie, by się ich spodziewać…Sorki. Takie podejrzliwe wtorki ;) W ramach rehabilitacji machałam łapką zawodowo razem z ziomkami śpiewając (melorecytując?)
"Do tego bitu mógłbym chodzić i klaskać,
wrzucam go na full juz słyszy cała klatka,
do tego bitu wali w sufit nawet sąsiadka ..."
Wyszedł tak, jak mało go się spodziewało: żadnego „lansu”, żadnego bajeru. Na wstępie przeprosił za długie przepinanie sprzętu i że przez to musieliśmy czekać. Bo rzeczywiście to nie trwało chwilkę ( a zaznaczyć MUSZĘ, że przyszło nam jeszcze wcześniej przecierpieć, trwający w nieskończoność,występ zespołu opiewającego szlachetność...serków dietetycznych :)
Wątpię, aby szanowny MC kiedyś ten zapis przeczytał, jednak taki wielki pozytyw zyskałam wczoraj na tym koncercie, mało! Taką wiarę w prostolinijnych i dobrych ludzi, że muszę się tutaj zwróć do Pana w pierwszej osobie:
Panie Adamie! Zdrowia życzę! Niech więcej witamin i protein Pan wprowadzi w życie! Jestem wdzięczna za tyle słów, uśmiechów tyle (w brzuchu motyle ;), za byle jaki styl odzieżowy, za świetny band w tle (a raczej ramię w ramię) Sofowo- młodzieżowy, za podzielenie się wiadomością o oczekiwaniu dziecka i emanującą w każdym wspomnieniu wielką miłością do żony, za.... kurcze taaaaaaaaaką AUTENTYCZNOŚĆ, że u mnie człowieku to number one na liście, nie ważne z jakiej platformy!
Nigdy, NIGDY nie spodziewałabym się tego po sobie… ;)
"Czy sami tak chcieliście? czy to wymowy głupota?
Każdy z was rap kochał? czy rozmowy o kwotach?
Filozofii utopia, bo hip-hop zgubił sens w tym
Po pierwsze nie dla sławy, po drugie nie dla pieniędzy.
Rozumiesz? nie gram by mieć szyk czy względy
Nie mam nic, co wyróżniałoby mnie ponad przeciętnych
I to tyle na ten temat, mam się wozić w teledysku?
W pożyczonych BM'ach, nie po to by kariera miała cel
Srać karierę jeśli to co pokazujesz światu nie oddaje ciebie
Wróć, bo ginie hip-hop, a miało być tak pięknie tu
Chuj wciął imprezy i ślad wydanych zysków
Bo jak ziom ma wierzyć w słowa pijanych artystów? "
O.S.T.R.