czwartek, 26 marca 2009

Kosmiczne Pingwinki

Dwóch chłopców w grupie „Pingwinków”. Walczą udając „Power Rangers” i „Star Wars” w jednym. Wszystko ok- bawią się. Potem Maciek swoją kosmiczną mocą popycha Adasia, a ten nie wyrobiwszy z akrobatycznym unikiem jaki zaplanował- ląduje głową w dół. Ałua…

Nie płacze. Siada na pluszowym wielkim żółwiu i łapie się za głowę:

Maciek: I co teraz Adaś?
Adaś: Nie wiem… Boli mnie głowa…

Maciek: Co mogę zrobić, żeby ci pomóc?

Adaś: Podmuchać.

Maciek dmucha.

Adaś: I pociumać.

Całuje.




Mają po 4 lata i o niebo lepiej wiedzą to, czego dorośli nie mogą dojść czasami przez całe życie. Na przykład ja.

Ostatnio na zajęciach z psychoonkologii wertowałam to trudne zagadnienie przez wieeeele godzin, pełnych najcięższych historii. A tu proszę-dwa 4-latki bez ani jednego dyplomu i jaki komfort działania!
Ja czasami jestem zwyczajnie zmęczona sytuacją pomocową. Może dlatego, że silę się na cud i geniusz i co tylko niemożliwe , a może dlatego, że jestem czasami przepracowana?

Dziwny toto zawód: pomocnik. Czasami wolałabym, by dziecięca definicja mojego zajęcia była zgodniejsza z prawdą: psycholog- ten, co holuje psy. Ale niech to może lepiej zostanie w sferze hobby.

Ale dzisiejsi bohaterowie walk międzygalaktycznych pokazali mi, że nie muszę tak ostro kombinować, by być dobrą tym w działaniu.

Jak ci mogę pomóc?


ps. Taki film jest...

środa, 11 marca 2009

PEGAZ*

*"Pegaz zamieszkiwał okolice źródła Pirene na Akrokoryncie. Znalazł go tam Bellerofont, który przy użyciu złotego wędzidła otrzymanego od Ateny, zdołał okiełznać rumaka. Przy jego pomocy heros pokonał Chimerę, planując następnie wznieść się na jego grzbiecie na szczyt Olimpu. Po drodze Bellerofont spadł jednak, a na szczyt dotarł jedynie Pegaz. Od tego momentu służył on Zeusowi, który po śmierci przeniósł go na nieboskłon tworząc gwiazdozbiór Pegaza.

Uderzenie kopyta tego konia miało otworzyć na górze Helikon, jednej z siedzib Muz źródło Hippokrene, stąd stanowi on symbol natchnienia poetyckiego i plastycznego."



„Bracia Karamazow” Petra Zelenki.

Zaskoczenie. Tak rzadko się to zdarza.
Bardzo pozytywne zaskoczenie.
Dosłowne połączenie teatru i filmu. Sacrum i profanum sztuki.
Pod pretekstem błahości, delikatnie (jak na Zelenkę) okraszone słodkim czeskim humorem, treści bardzo ważkie, fundamentalne dylematy moralne o naturę, godność i uczucia ludzkie i jak to bywa w powieści Dostojewskiego – te o naturę zła i istnienie Boga.

Jak ja lubię, kiedy reżyser tworząc film, nie myśli o mnie jak o widzu-idiocie, ale jak o kimś, kto nieprzypadkowo znajduje się przed ekranem. A nawet jeśli to byłby przypadek, bo jadąc do kina, wysiadłam jedną stacje dalej niż powinnam, to nawet wtedy jest szansa na powiedzenie czegoś ważnego. Ktoś dał takiemu Zelence czy innemu „dir” tą sposobność wyjątkową. Mówią, że posmutnial, a ja mówię, że on teraz chce cos dużego powiedzieć. Nie trzeba stać na stołku z megafonem i krzyczeć. Można to nakręcić. Można zaśpiewać, namalować… SZUTKA.



Czytam ostatnio kilka książek na raz. Taka mozaika we mnie też się tworzy. Między Charlesem Bukowskim, Billem Brysonem i Karolem Wojtyłą znalazł się jeszcze Philip K. Dick „A jesli nasz świat jest ich rajem?”. To zdanie, które pierwotnie miało zarysować nową książkę autora, mówi o czymś niezwykłym w skali poznania w ogóle. Są miejsca w naszej rzeczywistości, kiedy czyjś, inny świat wydaje się być tym idealnym, wyśnionym, bo nieosiągalnym. Ten film Zelenki też wydaje się być o tym. To rzeczywiście bardzo poruszające. Ten fakt tęsknoty za światem innych… Przykłady sypią się jeden po drugim tworząc całą hałdę niedocenienia, smutku, mrzonek.

Dobrze jest się zapomnieć podczaj projekcji, ale jeszcze lepiej jest się odnaleźć.
Katharsis? Nie dla każdego przecież w tym samym. Swietna scenografia. Dobry smak detalu. Gra aktorów praskiego Dejvickégo Divadla na 6+.
Puk puk... Koń Zeusa zastukał kopytem.
Polecam.



ps. tak, mam wyjątkową słabość do czeskiego...

wtorek, 10 marca 2009

Kiedy złoto w cenie, ja zajmuję się czerpaniem zysków ze srebra, wszak jedno i drugie kruszcem. Nie ma co gadule podnosić zbyt wysoko poprzeczki.



Mój komputer umarł. A może nie? Może to tylko coma? Szukamy przyczyn, by ewentualnie go wybudzić. Szukamy to chyba naciągnięte wyrażenie, nieadekwatne do sytuacji, gdyż ja pielęgnuję swoje rozognione zatoki czołowe, a Anka jeździ po Warszawie z kabelkiem do mojej starej Toshiby. Tak czy siak jakiś czas będę musiała mu poświęcić.
I niestety fundusze także. To pewnik.



Dzisiejszy wpis to kolejny post z cyklu…powiedzmy: „Fascynujący ludzie w ogromie świata”. Jeden z moich ulubionych wątków, jaki może się tutaj pojawiać. Tak wyszło, że dwa pod rząd, a to może świadczyć tylko o moim niebywałym szczęściu.


Wykład prof. Jerzego Bralczyka, na który zapisałam się na ostatnim semestrze moich studiów, by zaczerpnąć tej mądrości specjalisty od języka, krasomówcy, fantastycznego retoryka. Muszę przyznać, że obawiałam się konfrontacji z „prawdziwym” nie-telewizyjnym profesorem. Bałam się, że czar, powodowany aureola jego sławy może być złudny. Niepotrzebnie! Przyznaję z ulgą- wszystkie te obawy zostały rozwiane!

Punktualność. Zawsze wiedziałam, że ludzie sukcesu, cokolwiek by nie robili są po prostu najzwyczajniej w świecie sumienni i ciężka pracą dochodzą do wyżyn. (Bardzo fajnie pisał o tym Randy Pausch , kiedy wspominał o człowieku , który zanim został jednym z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie, na wykłady, które wygłaszał nosił w plecaku zapasowa lampę do projektora w razie by ta się spaliła- nie musiał odwoływać zajęć i marnować czasu setek ludzi. I trzeba oczywiście zaznaczyć, że taka sytuacja się wydarzyła na oczach w/w autora. A wtedy ktoś z uważnych obserwatorów zauważył, że ten człowiek na pewno daleko zajdzie. Co się oczywiście stało.)
Profesjonalizm. Całe serducho, cała uwaga włożona w półtora godzinny wykład, na którym ja się czułam jak na merytorycznie doskonałym ,ale pełnym przygód i dramy przedstawieniu teatralnym. Fantastyczny aktor.

Poczucie humoru. Ktoś bardzo mądrze kiedyś powiedział, że rozśmieszyć kobietę, to zdobyć jej serce. Niestety, sugerując się sędziwością profesora, przypuszczalnie już inna kobieta to serce pozwoliła sobie zaskarbić, a teraz mogą się razem cieszyć dziećmi, wnukami, prawnukami… ;)
Nie byłam osamotniona w moim entuzjazmie. Jako krótkowidz i osoba niezwykle podatna na rozproszenia, muszę siedzieć z przodu. W trakcie wykładu, odwróciłam się i zobaczyłam całą aulę, morze ludzi z wypiekami na policzkach.


Profesor Bralczyk jest z pewnością jedna z niewielu osób publicznych, którzy z całą odpowiedzialnością próbują (skutecznie) przyczynić się do budowania wyższego poziomu kultury osobistej młodych ludzi, a język przecież jednym z jej najważniejszych przejawów.
Bardzo sympatyczny człowiek.
Jestem przekonana, że mówiąc o mechanice kwantowej można się zdradzić z tym, jakim jest się człowiekiem. Przypuszczalnie to domena mojego zawodu, że potrafię wyłapać te „smaczki” osobiste z potoku słów, ale kiedy się mówi o języku, to jest jeszcze prościej.

Mam nadzieję, że egzamin będzie równie sympatycznym doświadczeniem.

wtorek, 3 marca 2009

Koncert The Globetrotters

Trochę to sobie wyśniłam. Dosłownie. Są też ludzie na świecie, którzy pomagają mi w tzw. „dreams come true”.

Stałam na tym koncercie słuchając słodkiej kalimby i czując, że zawsze można ciut więcej niż szablon codzienności każe malować. Dobrze jest móc znowu to powiedzieć. Mimo całego bagażu emocjonalnego, jaki trzeba było udźwignąć.

Ale chciałam napisać o SPOTKANIU.

Spotkaniu Zupełnie Niezwykłym. Spotkaniu dwóch niezwykłych osób, które przywołały moje najbardziej ukryte zasoby dziecięcego zdumienia i fascynacji.

Otóż mam taką małą, prywatną i zupełnie na własny użytek skrojoną teorię, że dzieci potrafią bezgranicznie zaufać i zachwycić się ludźmi, którzy im okażą serdeczność i otworzą się na nie z całym swym bogactwem. Takie dziecko jest jak ślepe- zauroczone i tym szczęśliwe.
Pamiętam moją fascynację „ wujkiem” Lucjanem, mężem przyjaciółki mojej Mamy, który do dziś jest aktywnym w zawodzie adwokatem mając już prawie 80lat. Czarujący, mądry człowiek, pełen błyskotliwego humoru i kultury osobistej, i jakiejś takiej szczególnej dystynkcji. Rozmawiał ze mną nieznużenie, pozwalał pisać na swojej maszynie i częstował lodami „Eskimos”, których miał pełen zamrażalnik w swoim gabinecie. Raj!
Do dziś mam wiersz, który o mnie napisał, wówczas 7- letniej szczerbatej gadule:
„Znam pewną dziewczynkę, kręconą blondynkę…”

A potem dorastając dostaje się kilka surowych lekcji życia i staje się takim skorupiakiem niemal bez serca, za to z dystansem i rezerwą na co najmniej 25 metrów, by więcej tej surowizny nie kosztować.

I w ten sobotni , koncertowy wieczór, poznając osobiście Bernarda Maseli i Jerzego Główczewskiego- znów poczułam się jak to dziecko. Ci niezwykli muzycy, w pięć minut naszej rozmowy, serdecznością zburzyli wszelkie mury dyplomatycznej obcości. I potem już były tylko opowieści o nagraniach, koncertach, instrumentalistach (basiści ponoć rzeczywiście myślą wyłącznie o muzyce podczas grania: C C G G…), żonach, singlach, Chucku Norrisie i Stevenie Seagalu, oj nie obyło się bez rozmazania łezką śmiechu kreski nad okiem.

Ada i tak twierdzi, że Barnard jest aniołem, a nie człowiekiem. On sam zaś mówił, że ożenił się z aniołem, więc może to i prawda, w końcu jaki anioł chciałby za męża człowieka?

A mi pozwolił grać na swojej kalimbie. Tak, jak kiedyś pan Lucjan pozwolił mi na tej maszynie do pisania, a owocem tego przypuszczalnie te tony stron druku mojego grafomaństwa.


Westchnienie w górę: oby tych aniołów w codziennych spotkaniach nigdy nie zabrakło.

A koncert był magiczny. Po prostu.