piątek, 19 września 2008

W miłości.



Po angielsku właśnie tak się mówi: In LOVE. Zawsze mnie to zastanawiało. To zanurzenie.

Zakochana jestem się w pewnej artystce. Od dziś. Jak to się mogło stać, że myśmy się wcześniej nie spotkały?! Jak to być mogło, gdy świat tak mały! Będę ci miła spiewać chorały, sonaty grać będę szary dzień cały.

Ja muszę przestać! Przeraża mnie ta moja częstochowszczyzna. To wszystko przez ten turniej wierszokletów- się nasłuchałam i proszę!

Tak czy siak wre psia mać, kobieta nazywa się IMOGEN HEAP i jest cudowna. Mogłaby zostać moją żoną. Piękną żoną by była Imogen Heap. I zabawną i intrygującą, i w ogóle... Trzy po trzy po prostu... Trzy po trzy Majewska, wiesz?!

A tutaj spiewa anioł:


Izrael i kobieta.



To chyba przez ten festiwal Warszawa Singera, a może przez rozmowę ze znajomą o hebrajskim , na którego lekcje uczęszcza, może przez zasłyszenie ogólnego zachwytu wśród krytyków literackich- nieważne. Ważne, że w zeszłym tygodniu szukając w księgarni książki, która mnie poruszy wybrałam Amosa Oza.

Amos Oz, jako pisarz dotąd mi nieznany, nieczytany, zachwycił mnie przede wszystkim jedną bardzo ważną kwestią. Znajomością kobiet. Ich psychiki, która wydaje się tak szczelnie zakryta wielością i wielorakością warstw emocjonalnych. Wiem, bo sama kobieta bywam i niezwykle dużo kobiet ZNAM. Czytam go jakbym studiowała literaturę faktu, dokument, z którego dokładnie mogę zdiagnozować osobowość, zaburzenia pacjentki. Choć jest to literatura piękna. Zadziwiające. Chciałabym pogadać o tym jeszcze z jakimś innym psychologiem.

Amos Oz jest piszącym w języku hebrajskim Izraelczykiem, urodzonym w Jerozolimie, gdzie także studiował, gdzie w teraz w pobliskim kibucu żyje, mieszka, tworzy. Dla mnie to miejsce klucz. Może pewnego dnia, uderzy mnie tamtejsza fala gorącego powietrza, na której ciąży tyle historii… Chciałabym móc się z tym wszystkim zmierzyć.

Polecam.

Kanapka- wariatka.

Zaczęło się niewinnie. Kawa po pracy. Serniczek, co by chorutką Adelaidę utuczyć słodyczą tego świata. No niby się trochę przeciągnęło i trzeba było zmienić lokal,ale w końcu zaczął się mi weenend. Doszedł popoludniowy towarzysz, a raczej towarzyszka Maziowata i zamówiłyśmy wspólnie kanapkę…

Kanapka nie była jednak zwykłą kanapką tak jak się spodziewałyśmy po mozzarelli , pomidorach i bazylii, ale była… zaczarowana!

Przez tą kanapkę mięśnie brzucha pracowały niezłomnie kurcząc się w spazmatycznym chichocie, a mysli wędrowały po meandrach wyobraźni i zadarzały się nawet momenty wyjątkowej pikanterii, choć w slowie wciąż kulinarne, np. o pierogach...

A działo się to bez względu na miejsce naszego przebywania: metro, spacer Królewską, czy na turnieju jednego wiersza, na którym znalazłyśmy się zwabione zaproszeniem niejakiego Ptaka Piwnicznego, który nota bene ów turniej zwyciężył. Wierszem o cyrku chińskim.

I cyrk był. Tylko że bardzo polski.

Ja nie powiem, gdzie te kanapki sprzedają. Są pyszne, ale niebezpieczne. Na tyle, że od rana myślimy, czy nie skusić się na jeszcze jedna taką wieczorem. Tylko jedną…naprawdę jedną…Ostatni raz!

Spazm niezrozumiały dla nikogo prócz zaczarowanych trwał nieprzerwanie aż do 3 nad ranem. Nawet orzeźwiające herbaty nie pomagały. Trzeba było pomalować twarz na myszkę, zjeść jakieś zimne placki ziemniaczane, by usłyszeć od trzeźwej Adelaidy: Oho! Chyba koniec. Aneta odpłynęła, ostatnie zdanie pozostawiła bez komentarza.
Co za wieczór co za noc… Z kanapką wariatką!
Przysięgam! To była tylko kanapka!
I tak nikt nie uwierzy….





środa, 17 września 2008

Some kind of dream.

Janka, lat 7. Miłośniczka floretu, kiełbasy i książek. Malutka jak przecinek. Skacząca pchełkowato. Stałe jedynki już wyrośnięte. No prawie…

- Bo ja bym chciała, wie pani, mieć takie drzewo…takie drzewo z chipsami! Co by na nim chipsy rosły!

- Janiu, to by było najbardziej niezdrowe drzewo świata, przecież wiesz.

- No ale tak od czasu do czasu tylko bym sobie skubała, naprawdę. I te chipsy by tak fruwały po całej ulicy i wszyscy by mówili: „ Ej, patrzcie! To chipsy z drzewa chipowego Jani!”


I już nie wiem , czego Jasia chce bardziej , czy popularności, czy niesamowitości ?


poniedziałek, 15 września 2008

Trendy, jazzy, cool...


Babcia Władzia. Rocznik 1921.

Widząc moje ulubione jeansy, porwane na obydwu kolanach (fabrycznie), które nieopatrznie założyłam na tę wizytę:

-Oj, dziecko, a tobie co się stało? Upadłaś Anetka?
-Nie Babciu, to teraz takie… no modne.
-Niemożliwe.
-Mówię ci Babciu, ja i tak nie najgorzej mam z tymi spodniami
(co mnie podkusiło, żeby się tak ubrać…)
Na to babcia:

-Kiedyś, przed wojną jeszcze, po wioskach jeździli wozem Cyganie i zbierali różne rzeczy. I krzyczeli:
"Szmaaaty, łachmany trzy lata nieprane! Szmaaaaty łachmany dawajcie kochani!"
I wiesz, te twoje spodnie to by się na ten wóz świetnie nadawały.

I w tym momencie Babcia moja zatryumfowała. Dostała takiego uroczego ataku śmiechu i aż się przewracała siedząc, coraz ocierała łzy śmiechu.

Normalnie darła ze mnie łacha- jak nic.

Podpisano :
Wnuczka swojej Babci.

piątek, 12 września 2008

Sny.


Dom rodzinny.
Przyjechałam tutaj wczoraj w nocy. Wszystko za każdym razem wydaje się mniejsze. Kozacki róg, jakiś taki niższy, a zawsze bałam się spoglądać w dół, jak po nim przechodziłam. Sklepy też jakby maja mniejsze witryny niż kiedyś, a bloki mieszkalne to już w ogóle jakieś krasnale. To wszystko przez tę Warszawę.

Wchodzę do domu. Na szczęście Mama ta sama. Piękna.

Rano miała do pracy, ale i tak do bardzo późna słuchała moich niekończących się opowieści koncertowych i oglądała filmy z podróży. Śmiałyśmy się tak głośno, ze dobrze, że sąsiad nie przyszedł uświadomić nam konieczności respektowania ciszy nocnej. Uwielbiam takie wieczory...

A śniło mi się Whitewell.
Że znowu mieszkałam w tym swoim pokoiku na poddaszu o wymiarach sporej szafy, i że odwiedza mnie tam bardzo dużo ludzi. Między innymi mój bardzo dawny chłopak, obecnie mąż innej Anety. Moja przyjaciółka Annali ze Szwecji, która uwielbiała ze mną śpiewać polskie piosenki reggae (Szwedzi maja niezwykłą łatwość opanowywania naszego języka)
I Adam. Najnowsza znajomość tego lata. Fotograf z Chicago, a raczej anioł z Chicago. Charlie, mój bohater. I wiele innych….

A rano telefon od przyjaciela o szczęśliwym biegu trudnych spraw. I opowieść o śnie tej nocy na moim warszawskim łóżku:

„I fruwałam! Aneta fruwałam całą noc, a chmury były z waty cukrowej i mogłam ją jeść!”

Dziękujemy z całego serducha wszystkim zaangażowanym w scenariusz, reżyserię i produkcję dzisiejszych snów. Radość.

wtorek, 9 września 2008

A U T O


Jaś lat 4.

Oczy jak 20 zł w bilonie.

Pierwszy raz, gdy go zobaczyłam, myślałam o tym, czy ten dzieciak może się czegoś przestraszył, ale nie, to permanentny wyraz jego drobnej buźki.

Po zajęciach podchodzi do mnie, przebijając się przez tłum dzieci i bardzo pewnym głosem pyta:

-Czy pani ma samochód?
-Nie Jasiu, nie mam samochodu.

Popatrzył na mnie z jeszcze większym z dziwieniem (100zł w bilonie) odwrócił się na pięcie i odszedł. Czułam jak padł mój wielki autorytet. Jak słoń z trapezu. Zabolało.

Zafrapowana, zaczepiłam go jeszcze przed wyjściem i pytam, czy to takie ważne, żeby mieć samochód, a ten wyraźnie podirytowany moją infantylnością życiową, odpowiedział:

-No raczej!

Proszę mnie teraz nie zmuszać do wyznania, dlaczego jeszcze nie mam prawa jazdy i samochodu. Jasiu już wystarczająco zamącił mi w głowie swoimi wypowiedziami. „No raczej”.



wtorek, 2 września 2008

I'm a lucky one.

Wróciłam do Warszawy.

To były piękne wakacje.
Tyle dobra. Tyle dobrych ludzi. Tyle pięknych miejsc i chwil... Widziałam się z moją Rodziną...
Jestem na prawdę wdzięczna. Bogu.

No i jeszcze do tego ta cudna muzyka, której słucham. Już nawet nie pamiętam kiedy ostatnio słyszałam jakiegoś gniota. U mnie ciągle Możdżer, Hancock, Joni Mitchell, El Perro del Mar....



I żeby było tego mało dzisiaj... idę w tango! A właściwie, żeby być "more precise", w JAZZ.... :)

Czuje, że mi się należy po dwóch miesiącach życia w dolinie spokoju, długich wieczorów z moimi ksiązkami, scenariuszami...

Zdecydowanie: I am a lucky one!