czwartek, 29 stycznia 2009

Dave Matthews Band

Śpiewam i tańcze i jem... mandarynki :)
I ta NAJLEPSZA MUZYKA z NAJLEPSZYMI TEKSTAMI.

Już chyba dzisiaj się zmęczylam tą euforią.
To przypomina mi lato nad wodą, bieganie dla biegania, skakanie dla skakania i codzienne dwusekundowe zasypianie z umsmiechem na twarzy.
Dobre zmęcznie.
Niech jutrzejszy dzień przyniesie słońce, tak jak dzis.

Abra kadabra! :)



Pick me up, oh, from the bottom
Up to the top, love, everyday
Pay no mind to taunts or advances
I take my chances on everyday

Left to right
Up and down, love
I push up love, love everyday
Jump in the mud, oh
Get your hands dirty with
Love it up on everyday

All you need is
All you want is
All you need is love.
All you need is
What you want is
All you need is love.

Everyday
Everyday
Oh, Everyday...

Pick me up, love, from the bottom
Up onto the top, love, everyday
Pay no mind to taunts or advances
I'm gonna take my chances on everyday

Left to right
Up and up and inside out right
Good love fight for everyday
Jump in the mud, mud
Get your hands filthy, love
Give it up, love
Everyday

All you need is
All you want is
All you need is love.
All you need is
What you want is
All you need is love.
Oh...

What you’ve got
Lay it down on me
What you’ve got
Lay it down on me

All you need is
All you want is
All you need is love.
All you need is
What you want is
All you need is love.

Everyday
Everyday
Oh, Everyday...





ps.Nie mam w zwyczaju oglądać tv. Nie lubie po prostu, ale dowiedziałam się o tym serialu "Dr House", słysząc pochlebne opinie i dzis obejrzałam dwa odcinki na TVP2. Kto zagrał w drugim z nich? Dave Matthews we własnej najurokliwszej osobie. Dave!

JOY

Niektóre dni są niezwykłe.
Szczęśliwe od pierwszego porannego widoku na świat. Tyle dobrych wieści. Tyle dobrych ludzi wokół.
Ja zdrowieję (muszę koniecznie zakupić miód z Nowej Zelandii i nazwie „Manuka”- ponoć ma mnie wesprzeć lepiej niż czosneczek).

Przede mną tyle uśmiechu, że już na myśl o tym, ta radość z przyszłości promieniuje na dzień dzisiejszy.No i te rewelacyjne wieści z Australii...
A wiecie… to takie małe rzeczy, innym przypuszczalnie przechodzą niezauważone, ale ja je kolekcjonuję. Piękne chwile, pięknych ludzi, piękny czas. Bo wiadomo ile jeszcze? Ważne, że DZIŚ.
Wdzięczna jestem, za to, że mogę to widzieć.

PS. Czy ktoś już zauważył to wiosenne słońce za oknem? :)



FIOLETOWA KROWA

Nie widziałam fioletowej krowy
I nie liczę na widok takowy,
Ale mogę już teraz dać słowo:
Wolę widzieć niż sama być takową.


wtorek, 27 stycznia 2009

REMEDIUM

Wczoraj poczułam się na moment „jak w domu”, a to za sprawą odnalezionego w apteczce Wick VapoRub. Postanowiłam toto w siebie wetrzeć na noc, co by móc lepiej oddychać i woń roztoczyła we mnie cały wachlarz wspomnień sięgających do czasów, kiedy wszystko w naszym domu było w kwiatki (tapety, fotele, dywany- takie czasy, trudne dla oka). W pewnym sensie maść, miała wpływ terapeutyczny. Bo najgorszą rzeczą jest być chorym nie u siebie.

ps. A czy kto jeszcze pamięta taką maść "KOTEK"?? moja babcia Władzia wierzyła w nią jak w remedium na wszelkie dolegliwosci. To było takie małe metalowe, czerwone pudełeczko i strasznie śmi....
Dziś już zupełnie niedostępne.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

You are what you hear.

Zaraz po haśle słynnej brytyjskiej dietetyczki "You are what you eat", należy wziąć sobie do serca powyższe i zastanowić się, czy w naszej diecie dla ducha niczego nie brak.
Ja przyznaję się do zjedzenia dzisiaj jednej bułki pełnoziarnistej z ogromną ilością czosnku i serkiem białym z kilkoma plastrami pomidora udającego tego letniego pełnego witamin ( z marnym skutkiem), trzech mandarynek i banana, wypicia napoju cytrynowo-miodowego, dwóch dzbanków herbaty zielonej, kawy z mlekiem oraz wysłuchaniu po raz tysięczny koncertu Możdzer- Fresco- Danielsson „Live”, wywiadu muzycznego z Piotrem Roguckim w Trójkowej "Prywatnej kolekcji"(Modest Mouse March Into The Sea, iLiKETRAiNS Come Over, Muse Apocalypse Please, Jeff Buckley Hallelujah, Prince When Doves Cry,PJ Harvey Angelene- MNIAM....)oraz utopieniu się w jazzo-bluesie Johna Scofielda, którego niniejszym przedstawiam Państwu jako przyjaciela domu mego: www.myspace.com/officialjohnscofield






Smacznego!

Co się śni o 14?

Spałam dzisiaj do drugiej.

Nie wiem, czy to zdrowo, niezdrowo czy jakoś po prostu dziwnie, ale postanowiłam nie emocjonować się tym faktem, ale przyjąć go jako zwykłą kolej wypadków na które nie mam wpływu. Obudziłam się tylko o 8 by wysłać raporty do pracy, zadzwonić tamże, by poinformować, iż grypa się zagościła w moim ciałku i jest jej niestety całkiem dobrze ( w przeciwieństwie do mnie). Po czym odłożywszy słuchawkę próbowałam czytać niezbędną do napisania eseju pozycję pana Przylipiaka „Kino bezpośrednie”, lecz nawet tematyka filmu dokumentalnego nie była w stanie przeciwstawić się opadaniu ciężkich powiek.

Teraz piszę kolejną stronę i użalam się na brak spójności w tekstach źródłowych. Może zbyt poważnie traktuję ten esej. Może to to.
Nie wiem co pan Ron powie na moje próby odniesienia poczynań grupy „Drew Associates” do wyrazu wiersza „Campo di Fiori” Miłosza. Chyba za mocno „pojechane”… W razie co, jemu też przedstawię w załączniku zwolnienie lekarskie (zwolnienie z myślenia?).

Z ostatniej chwili:
Śniło mi się, że jadę do Wrocławia. Że jadę na koncert oraz na spotkanie ze znajomymi i nieznajomymi. Jaki piękny sen.

środa, 21 stycznia 2009

Mniam mniam!




Miód, miodzio, miodziunio!
Może być to na przykład towarzysz mojego dzisiejszego wieczoru do naparu z lipy (czy naprawdę muszę mówić o tym, że znów się przeziębiłam….tym razem chyba sport to nie zdrowie….)
Ale może to być także ekspresja dotycząca wczorajszego koncertu w warszawskim klubie Palladium. I jest nią! To jedyna myśl, która mi się chybocze po główce, kiedy myślę o muzyce, która jeszcze we mnie pobrzmiewa.
Odkąd zabili moje kochane Jazz Radio, umieram i ja po trosze z niedosytu muzyki wyrafinowanej bez tzw. refrenów. Ostatnio jednak mój ulubiony redaktor owego radia zapewnił mnie, że alternatywa sieciowa już się tworzy w atmosferze ogromnego dopingu słuchaczy i przychylności tych wpływowych…
Radio nazywa się RadioJAZZ.fm i to jest linczek do strony, która niedługo wybrzmi pełniej http://radiojazz.fm/
Czekam z niecierpliwością.



Ale wracając do koncertu, mój głód muzyki wyższej został…no może nie zaspokojony, ale na pewno ugłaskany. A jak wiadomo od takiego ugłaskania to rośnie tylko apetyt.
Słodycz głosu Richarda Bony , PRZECUDNA GITARA Sylvian Luc’a, i imponujące rytmy Steve Gadd’a….

Jak mam znów opisać ten fenomen unoszenia się w przestrzeni…?
Trzech światowej klasy muzyków, których same nazwiska otwierają oczy tak szeroko, że aż niewiarygodne, że mogły się znaleźć w takiej konfiguracji- razem.

I uśmiech. To słowo klucz do tego wieczoru. Poczucie humoru Bony, kontakt , jaki nawiązał z polską publicznością, że niczym nas miał w garści i każdy żart przyjmowany owacjami. No a bis…..oj, to chyba tylko w Polsce można coś takiego usłyszeć od publiczności. Wymuszanie drugiego bisu zajęło około 10 minut. Po tym jak już wyłączono światła, a wszyscy nadal stali, bili w dłonie spuchnięte i czerwone aż pojawił się ON i tylko ze swoim czarodziejskim puzderkiem zaśpiewał piosenkę „Żurek Song” Co za nutka… Miodzio !

PS.I spotkałam przyjaciela z dawnych czasów. Czasów pisania listów na papierze i wysyłania sobie płyt w kopercie. Nie widzieliśmy się taki szmat, a tu ta muzyka i bum! Sytuacja ta z pewnością spotęgowała pozytywny odbiór. Wiem, że takie historie zdarzają się niestety rzadko. Na szczęście ta się zdarzyła!

„Żurek song, żurek song……”

Filmowo mi aaaa….



Po pierwsze: dzięki temu, że wyszedł box z filmami Jerzego Skolimowskiego z napisami w języku angielskim, mogłam kupić je w prezencie mojemu Szwagrowi, który jest fascynatem kina polskiego lat 60-tych.
I dzięki temu i ja mogłam nadrobić braki w edukacji filmowej, bo nie widziałam kilku tytułów. Coś niebywałego! Ja jestem niezwykle wrażliwa na „dopieszczenie” szczegółu w kadrze i bardzo zwracam na nie uwagę, na ich znaczenie i trafność sytuacyjną. Tej słodyczy mam tu pod dostatkiem . Twórca „nowej fali”, nurtu, który przecież tak naprawdę francuskim fenomenem w kinematografii- dla mnie jest bardzo słuszną etykietą. Jak wiele dzisiejsi filmowcy mogliby się nauczyć choćby próbując pisać takie połamane, błyskotliwe scenariusze. Polecam.


Po drugie: „Machuca” w reżyserii Andre Wood’a. To DZIEŁO zostało mi użyczone pewnej niedzieli, kiedy szukałam „czegoś dobrego”. Jakoś nie zachęcał mnie opis- przecież niezwykle trudnych lat 70-tych w Chile, a jednak dzisiaj… Perełka! I ta muuuuuzyka…..Czy to granie flażoletowe na gitarze jest w motywie przewodnim taką magią? Choć brzmi to trochę pełniej niż mogłoby się wydobywać z pudła gitary… Chętnie się dowiem, jeśli ktoś lepiej dosłyszy. Taki konkurs, powiedzmy. Nagroda…przewidziana :)

I po trzecie, ostatnie: „Życie ukryte w słowach”. Reżyseria i scenariusz Isabel Coxet. Koniecznie! Jest to film , który kupiłam dopiero miesiąc temu, ale widziałam go już trzy razy, pokazując go znajomym i też obserwując ich reakcje. Film, którego bogactwo polega na tym, że cała akcja tak naprawdę się nie wydarza, ale jest opowiedziana. Mistrzostwo aktorów. Bezwzględne. Mistrzostwo!
W tych rolach Sarah Polley i Tim Robbins.

Nie jest to film dla fanów akcji, sensacji, romantycznych komedii, horroru, eksperymentu, albo po prostu o takim nastroju, który „wymaga” czegoś określonego.
Nigdy nie lubię opisywać filmowej fabuły. Uważam, że taki opis wszystko psuje, nastawia widza już pod określonym kątem patrzenia, z pewnymi oczekiwaniami. Także tutaj teraz, też tego nie zrobię, ale BARDZO, BARDZO POLECAM. I piszę o tym w tej chwili dlatego, że w piątek 23 stycznia będzie ten film w dodatku do gazety „Dziennik”. Kto nie kupi -ten frajer.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

PONIEDZIAŁEK

Postanowiłam biegać.
Dwie nogi są. Potrzeba większej kondycji fizycznej także, więc…RUN!

Moja kochana Anna zza ściany, wcale nie chciała wierzyć, że ciepło pościeli o świcie, pozwoli mi wystawić moje ciałko na dzikie bicze zimowej aury, ale że z natury lubię zaskakiwać- wstałam nadzwyczaj ochoczo i przy słodkim śpiewie Elli F. „ A-tisket a-tasket I lost my yellow basket…” byłam najszczęśliwszą osobą w promieniu co najmniej 300 metrów. Czułam to!

Dwie bluzy, bezrękawnik, czapka, rękawiczki i tylko klucze w kieszeni. Jejku, jaka ja się czułam… WOLNA!



Zawsze objuczona jak ten wielbłąd pustynny w karawanie, teraz poczułam się tak lekko i wciąż pełna wiary, że dam radę przebiec ten odcinek , który sobie zaplanowałam.
„Dzień dobry” do mojego ulubionego pana portiera- jego zdziwienie, bo pierwszy raz mnie widzi w takim stroju- wskazującym na jego przeznaczenie. Ale czułam, że życzy mi szerokiej drogi bez około zawałowej zadyszki.

Kiedy wróciłam (przebiegłszy, przeszedłszy , przebiegłszy…), zapytał:

„A co tak szybko??”
„Bo ja tak szybko biegam, proszę pana. Bardzo szybko biegam!”


I niech zostanie z tą myślą, że na trzecim piętrze klatki C, mieszka kobieta- gepard.

PARAGON















Tarta ze szpinakiem
Popijana jogurtem/ sokiem pomidorowym
Kawa latte bez cukru
Kawa z chili i z cukrem
Dwa misie: Bartek i Nurek
Dwie kobiety o różnych rozmiarach: S i L
Rozmowy o przyjaźni, rodzinie, ślubo-weselach, rzezi przy granicy polsko- ukraińskiej w czasie II swiatowej, książce Odojewskiego "Zasypie wszystko, zawieje", performance i filmie Oskara Dawickiego, spacer nie-po-drodze, ale przynajmniej nie w samotności.

Suma:
SŁOWA zł. GESTY gr.
Godz.18.50
18.01.2009.
Tarabuk
Warszawa zimowa nieprzerwanie, choć kurtki na szczęcie już cieplejsze.





"Morze - to nie rzeka, a ptak - to nie krowa!
Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa!

Rymuj mi się, rymuj, drogi mój wierszyku!
Stój w miejscu cierpliwie, składany stoliku!

Stoi stolik, stoi, zachwiewa się nieco,
Za stolikiem - morze, za morzem - Bóg wie co!"


Jedyny zachowany wiersz
z bogatej spuścizny wuja Tarabuka.


ps. Pragnę bardzo serdecznie podziękować kawiarni za udostępnienie dwóch egzemplarzy misiów na rzecz sesji fotograficznej, niezbędnej do dokumentacji tego niedzielnego wieczoru.

Mamma mia!

Odwiedziła mnie moja Mama.

Kiedy sobie nie radzę życiowo i objawia się to m.in. w zaniedbaniu domowych porządków, odpowiedniej diety etc.- Mama zawsze w pogotowiu rusza na ratunek. Ja próbuję się odwdzięczać jak mogę- zazwyczaj rozrywkami w stolicy, ale tym razem to mi się wyjątkowo …nie udało!

Film na który poszłyśmy do kina został odwołany, a tak chciałam koniecznie jej go pokazać. Nie wystarczyły jednak wcześniej zdobyte karnety. Koncert na którym byłyśmy był, delikatnie mówiąc… żenujący. A domowy seans filmowy skończył się tak:


Ale nic to… Mama jak zwykle zapierała się w żywe kamienie, że jej o rozrywkę nie chodzi, kiedy przyjeżdża do mnie. Ale co ma niby powiedzieć? Że kupowanie brakujących mebli jest wystarczającą przygodą…?

Najważniejsze jednak że była. Trochę się wygadałam. Znów się trochę więcej uśmiecham. Znów piszę – jak widać tutaj co nieco. Nawet masażyk plecków miałam gratis :)

Cium !

Keep dreaming!

Ależ niesamowitego faceta spotkałam! Właśnie: spotkałam zaledwie, bo w szatni na uczelni i rozmawialiśmy może z minutkę zaledwie. Rozmawialiśmy o zadumie pana portiera kontemplującego okropny, szary widok za oknem.
Ja, nie zważając na to obłokowanie pana przy oknie, obudziłam go dźwięcznym „Dzień dobry!” za co zostałam delikatnie spojrzeniem skarcona przez mojego współ-czekającego niesamowitego mężczyznę. Ups…

On na to panu portierowi:

-Trzeba marzyć proszę pana. W Polsce trzeba marzyć. Nie można dać sobie wmówić, że to już maks.

Był wysoki i potężny. Miał pomarańczowo- rude włosy i brodę. I taki słodki wyraz twarzy. Pożyczył miłego dnia i zniknął za rogiem w swojej czerwonej kurtce. A ja się tak rozmarzyłam. I to w tej Polsce.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

JOHN MARTYN "SOLID AIR"




Słucham Johna Maryna. Jego jednej z najlepszych plyt, choć każdą jedną cenię wyjątkowo, bardzo wyjątkowo. To jest teraz ta przestrzeń w tym dziwacznym świecie, w której się odnajduję. Mniej odnajduję się nawet we własnej pracy ostatnio, choć przyznaję, że dzieciaki są największą pociechą i bohaterami każdego dnia, które wyciągają mnie jeszcze na światło.

John M. ma w sobie taką poezję. POEZJĘ.

Nie konkret, ale właśnie poezję, metafizykę i metaforę, i przenośnię, i rym, i rytm, i lekkość i głębię.

Nie konkret. Brak precyzji. Dokumentacji. Terminów. Zobowiązań. Planów. Powinności.
Czasami zazdroszczę tym, którzy wybrali życie poezją. Że nie są tutaj tak naprawdę, ale gdzieś tam w swoim papierowym świecie, gdzie jak trzeba jest smutniej, jak trzeba namiętnie, jak trzeba głośno, ale zawsze „u siebie".




"You've been taking your time and you've been living on solid air
You've been walking the line and you've been living on solid air
Don't know what's going 'round inside
And I can tell you that it's hard to hide when you're living on solid air

You've been painting the blues and you've been looking through solid air
You've been seeing it through and you've been looking through solid air
Don't know what's going 'round in your mind
And I can tell you don't like what you find when you're moving through solid air
"

Dokładnie tak. Dokładnie...

wtorek, 6 stycznia 2009

Nigdy się nie zakocham w Królowej Śniegu!



Zamarzłam.

Zamarzłam taka jaką mnie zastała ta zima i nie pozostawiła nic przy życiu.
To tylko pozory, że jeszcze czasami uczestniczę w życiu towarzyskim, uczelnianym, wymieniam poglądy, chodzę do pracy, próbuję uczyć dzieci.

Dziś dostałam w prezencie książkę Woody’ego Allen’a „Obrona szaleństwa” z podtekstem, bym znów była szalona, ale jak?! No jak?! Przecież to moje kochanieńkie szaleństwo, czy cokolwiek to jest- też zamarzło… Serio.
(ale książka miodzio, dziękuję Szaleńcze:)

Wszystko we mnie zamarzło. Nawet pragnienie pisania. A tyle przecież widać przez tę kulę lodu, tyle się wydarzyło pięknych chwil, tyle mam do popisania… Jejku, jakbym to miała teraz wszystko, chyba bym nie dała rady tymi zamarzniętymi paluszkami.
Proszę poczekać aż odmarznę. Jakaś wiosna? Proszę…. Błagam!

PS. Ja się nawet staram być ciepłą, bo tak się ubieram, że w niektórych kręgach chodzą o tym legendy, że warstwy jak w dwóch cebulach, że owinięta, jakbym wyszła w fotelu na sobie. I tak mi zimno...