wtorek, 3 marca 2009

Koncert The Globetrotters

Trochę to sobie wyśniłam. Dosłownie. Są też ludzie na świecie, którzy pomagają mi w tzw. „dreams come true”.

Stałam na tym koncercie słuchając słodkiej kalimby i czując, że zawsze można ciut więcej niż szablon codzienności każe malować. Dobrze jest móc znowu to powiedzieć. Mimo całego bagażu emocjonalnego, jaki trzeba było udźwignąć.

Ale chciałam napisać o SPOTKANIU.

Spotkaniu Zupełnie Niezwykłym. Spotkaniu dwóch niezwykłych osób, które przywołały moje najbardziej ukryte zasoby dziecięcego zdumienia i fascynacji.

Otóż mam taką małą, prywatną i zupełnie na własny użytek skrojoną teorię, że dzieci potrafią bezgranicznie zaufać i zachwycić się ludźmi, którzy im okażą serdeczność i otworzą się na nie z całym swym bogactwem. Takie dziecko jest jak ślepe- zauroczone i tym szczęśliwe.
Pamiętam moją fascynację „ wujkiem” Lucjanem, mężem przyjaciółki mojej Mamy, który do dziś jest aktywnym w zawodzie adwokatem mając już prawie 80lat. Czarujący, mądry człowiek, pełen błyskotliwego humoru i kultury osobistej, i jakiejś takiej szczególnej dystynkcji. Rozmawiał ze mną nieznużenie, pozwalał pisać na swojej maszynie i częstował lodami „Eskimos”, których miał pełen zamrażalnik w swoim gabinecie. Raj!
Do dziś mam wiersz, który o mnie napisał, wówczas 7- letniej szczerbatej gadule:
„Znam pewną dziewczynkę, kręconą blondynkę…”

A potem dorastając dostaje się kilka surowych lekcji życia i staje się takim skorupiakiem niemal bez serca, za to z dystansem i rezerwą na co najmniej 25 metrów, by więcej tej surowizny nie kosztować.

I w ten sobotni , koncertowy wieczór, poznając osobiście Bernarda Maseli i Jerzego Główczewskiego- znów poczułam się jak to dziecko. Ci niezwykli muzycy, w pięć minut naszej rozmowy, serdecznością zburzyli wszelkie mury dyplomatycznej obcości. I potem już były tylko opowieści o nagraniach, koncertach, instrumentalistach (basiści ponoć rzeczywiście myślą wyłącznie o muzyce podczas grania: C C G G…), żonach, singlach, Chucku Norrisie i Stevenie Seagalu, oj nie obyło się bez rozmazania łezką śmiechu kreski nad okiem.

Ada i tak twierdzi, że Barnard jest aniołem, a nie człowiekiem. On sam zaś mówił, że ożenił się z aniołem, więc może to i prawda, w końcu jaki anioł chciałby za męża człowieka?

A mi pozwolił grać na swojej kalimbie. Tak, jak kiedyś pan Lucjan pozwolił mi na tej maszynie do pisania, a owocem tego przypuszczalnie te tony stron druku mojego grafomaństwa.


Westchnienie w górę: oby tych aniołów w codziennych spotkaniach nigdy nie zabrakło.

A koncert był magiczny. Po prostu.

1 komentarz:

Magdalena pisze...

Just don't let your dream be dreams! :*