środa, 5 grudnia 2007

Filmowo mi, aaaaaaa....

Przez ostatni weekend, między spotkaniami ze znajomymi, kinder balem u przyjaciół-sąsiadów, kilkoma koncertami, o których albo pisałam, albo jeszcze napiszę, razem z Tusia, albo Grupą Bardzo Miło Głośnych Panów i Tusią, i Adą zobaczyłam kilka dobrych fimów.


Pierwszym z nich był dziełem islandzkiego reżysera Dagur Kári Pétursson'a, "Zakochani widzą słonie" i mimo zmęczenia wywołanego krótkim snem w nocy (GBMGP), zachwyciło mnie kilka zdjęć, za które może nie tyle co powinno się go nagradzać, ale poświęcić mu te 100 minut swojego życia by się zachwycić. To chyba wieksza nagroda.


Film, jak na skandynawski przystało nie ma wielkich zwrotów akcji, żadnego podnoszenia adrenaliny na wyżyny Galdhopiggen, ale jeśli ktoś takich atrakcji szuka, powinien szukać za oceanem.

Myślę, że tytuł jest na tyle intrygujący, że zachęci. A Tusia, to nawet obraz namalowała po tym fimie. Bardzo dobry obraz:) Ale ja nie jestem obiektywna, bo wiadomo...



Potem jeszcze powtorka z "Lolity". Najpierw Nabokov mnie zachwycił swoją literaturą, potem ten film i o ile przekonana jestem o zbrodni, jaka się dokonuje na moich oczach i że powinna być potępiona, nie jestem w stanie zaprzeczyć temu, że jest to na prawdę pięknie pokazane. Sceniariusz (sam początek fimu jest już niezwykły), bardzo intymne zdjęcia, rewelacyjna gra aktorka samego Ironsa, jak i młodziutkiej Dominique Swain, no i muzyka Ennio Morricone !

Jak to się mówi w telewizorze?

Gorąco polecam :)

No i wysienka na czubek tego tortu!
"Obsluhoval jsem anglického krále", czyli film czeskich przyjaciół w reżyserii Jirí Menzela.

To byłą piekna wyprawa.
Jak wszem i wobec wiadome jest warszawiakom i tym, co z nimi tu póki co mieszkają, w poniedziałki w kinie Luna, można kupić bilety na wszystkie seanse po 5zł. Jest to nie tylko niezwykła okazja ze względu na cenę, ale także dlatego, iż grane są wtedy często i te filmy, których już nie ma w innych kinach, a biedny człek w swej pogoni (za wiadomo czym) nie zdążył zobaczyć czegoś godnego uwagi.

Z powodu obustronnych przemożnych chęci ostatniego w tym zimowym czasie spotkania z Grupą Bardzo Miło Głośnych Panów (Zgas, Biko i Olaf), postanowilismy skorzystać z oferty wyżej wymienionego kina i wybraliśmy się na seans wieczorny. Takiego emocjonującego posiedzenia fimowego to już dawno nie przeżyłam (jeśli w ogóle). Mandarynki, żelki, soczki i inne napoje pochodzenia roślinnego (czyli zdrowe?), poszły w ruch. Na ekranie Czechy przed wojną, w jej trakcie, ale to tylko tło to perypetii zawodowo- osobistych pewnego kelenera, który cieszył się niezwykłą popularnością wśród płci pieknej, a do tego pieniądze same mu wchodziły do kieszeni i to wielkimi nominałami, co jak wiadomo źle rokuje.

Na szczęscie dobrze skończył: biedny i szczęśliwy:)


W trakcie filmu głosniki zaczęły się ciut psuć (5zl-wiadomo), co rozsierdziło GBMGP i po próbach wezwania kogoś do naprawy, zaczęli rytmicznie wtórować tym dźwiekom. No i tym sposobem czeski film, dostał darmowo muzykę na żywo wykonywana przez dwukrotnego mistrza beatboxu w Polsce i jego kolegę, którego beat niesie się sławą po naszej karajowej scenie mimo tego, że Półwysep Iberyjski mu teraz domem.

No ja nie wiem...żeby taką MUZĘ robic za darmoszkę, panowie!!

Ale jak to już usłyszałam kilka razy tego dnia kiedy muza ta grała i grała (spacer Marszałkowką, jazda metrem, odprowadzka bardzo po północna do domu): "Beatboxu się nie robi, beatboxem się żyje".

Szacun :)


TO BYŁ PIĘKNY WEEKEND.
Te filmy też były dobre, ale chyba by nie były, gdybym widziała je sama.

Z pewnością.



Brak komentarzy: