czwartek, 22 maja 2008

Sen w święty dzień.

Spałam do 13.
Trudno opisać moje zdziwienie, gdy zobaczyłam tą godzinę po przebudzeniu, szczególnie, kiedy codzień wstaję o 6. Zwalmy to na karb przeziębienia i potrzeby snu zdrowotnego...

Sen był PRZEdziwny.

Odwiedziłam w nim wujka Krzyśka i jego Agnieszkę, którzy mieszkają w Krakowie, ale tam był to nasz stary Hrubieszów.

Oderwawaszy się od jakiś dziwnych obowiązków noszenia drzewa (nikt raczej z nas tego nie robi na codzień...), poszliśmy do Kościoła, bo przecież święty dziś dzień.
Usiedliśmy na ławkach małego kościółka na górce, czekając na liturgię, którą przygotowywali młodzi ludzie jakby w nurcie protestanckim, pełnym spontaniczności, świadectw wiary. Udawałam, że nie jestem zdumiona. Nawet tym, że w międzyczasie wujek z Agnieszką zmienili się w białogłowych, drobnych staruszków.

Wtedy do świątyni wpadł ogromny ptak. Taki... jakby nie z tego świata, ale ze świata "Baśni z tysiąca i jednej nocy". Był przepiękny, ale straszny, bo potężny.

Byłam przerażona. Rozglądałam się po zgromadzeniu, po całym Kościele, ale nikt się nie bał.

Ja, jakby nieadekwatnie do reakcji ludzi- zaczynam krzyczeć. Słyszy to ten ptak, zauważa mnie w tłumie i z całej siły, z dugiego końca wielkiego i wysokiego kościoła pędzi w moją stronę!

Normalnie Hitchcock!














Byłam tak bardzo przerażona, nie miałam jak się ruszyć,uciec, bo nikt nie reaguje, jakby stop-klatka!

Ptaszysko usiadło mi na głowie, wbiło swoje pazury w moją skórę i zaczął mnie silnie dziobać, próbując okaleczyć twarz. Wiedziałam, że chce mnie skrzywdzić, ale jednocześnie bałam się go zabić... Złapałam go za głowę i odchylałam ją tak, by przydusić i wtedy... zmienił się w czarną sarenkę. Wciąż trzymając ją za szyję, już spokojną i łągodną wyprowadziłam na zewnątrz i wypuśiłam na łąki przy rzece...

Brak komentarzy: