piątek, 28 listopada 2008

Piątek.

Piękny poranek. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio spędziłam poranek w domu. Ten tydzień należy dołączyć do rekordowo szybkich. Nie mogę uwierzyć, że już piątek, ale dobrze mi z tą myślą, bo nie wydaje mi się, że coś zgubiłam, zmarnowałam „po drodze”.
Mój wychowawca- biolog z liceum, zwykł mówić, że jeśli komuś czas szybko mija, to znaczy, że za mało pracuje. Acha! Spróbowalby choć jeden tydzień tak przepracować… Ale nie przywolujmy już duchów przeszlości.

It's been a hard day's night, and I've been working like a dog
It's been a hard day's night, I should be sleeping like a log (…)
When I'm home everything seems to be right.


Pan W. przypuszczalnie nie dał by rady, ale ja to KOCHAM.

Słucham słodkiej muzyki, leczę przemarznięte kolana (bo przecież nawet w największe mroźne wieczory należy mieć krótką kiecunię odsłaniającą zimne nóżki...), pranie się kręci cichutko i rozmyślam o tylu rzeczach, że może powinnam to gdzieś spisać, ale proszę się nie martwić- nie zmęczę nikogo tutaj aż tak bardzo.

W głośnikach Jamiroquai.
W kubku kawa waniliowa.
Ale nie potrafię się tym cieszyć....
Boję się.

Bombaj.
Dla mnie jest bliżej niż może się wydawać.
To jakaś lawina zła, że w wiadomościach bardziej przejmują się giełdą i tym, że zamachy jej nie zaszkodziły… O czym to w ogóle…?!
Boję się tego świata. Przede wszystkim z powodu podejścia do tragedii, która taką...oczywistością? Przeliczaną w dolarach na zyski i straty....
Ktoś w ten piątek nie ma już DOMU.

Brak komentarzy: