poniedziałek, 24 listopada 2008

SWEET...

Co za czas…

Moja Siostra, znów mi będzie mogła zarzucić opisywanie wszystkiego w superlatywach, zachwytach, ochach i achach, ale ja po prostu nie lubię opisywać słabych, kulawych chwil, kulturalnych gniotów, które nie wywołały u mnie "kaczej skóry” z powodu pozytywnych emocji. A i takie bywają - oj niestety bywają dotkliwie…

Na szczęście wczorajszy dzień, wieczór i koncert do takich nie należy. O nie!

Jakiś czas temu wymyśliłyśmy sobie z Adelajdą Kornelią Muminkowską, że wyjedziemy do miasta spodków, kopalni i jazzu, w którym to 23 listopada odbędzie się koncert zespołu THE GLOBETROTTERS. Tak, tak, ten zespół wielokrotnie nominowany do nagród Grammy i zwycięzca w wielu kategoriach!( kiedys na pewno;)

Okazji było bez liku, jak choćby urodziny wyżej wymienionej niewiasty, która szaleńczo zakochana w przygodach i podróże „gdzie bądź” są jej lukrem życia.


Podróż była przygodą samą w sobie, bo… Po pierwsze ciut zaspałyśmy ( wszak celebracja urodzin przyjaciela wiele potrafi usprawiedliwić), potem ja i komunikacja miejska nie byliśmy sobie pisani, a bynajmniej nie było nam „po drodze”, więc spóźniłam się na pociąg, ale ten…poczekał:) Takie dobre strony nagłej śniegowej lawiny z nieba.


Podróż była pełna twórczego fermentu, muzyki, literatury i rozmów z rozmownymi współ -podróżnikami, którzy jak zwykle opowiadają o swoich ukrytych pragnieniach i niespełnionych marzeniach- tak ku przestrodze…









Katowice obydwu nam wydały się malutkie i ciche. Może dlatego, że była niedziela, a my do tego z tej przepastnej Warszawy..? Milion pięćset dwa dziewięćset drogerii, monumentów z silnym motywem futurystycznym lat 80-tych, kawiarni i słów, dużo przy kawie słów…



Potem, kiedy nastał romantyczny zmierzch, a ów zimą zaskakująco prędki, skierowałyśmy swoje kroki ku miejscu najobficiej obrodzonym w talenta sztuki scenicznej tego wieczoru .

Co się działo… Proszę Państwa! Panowie i Panie… (twu!) Panie i Panowie!


Życzę wszystkim takich kameralnych miejsc i spotkań z muzyką, biskością muzyków, poczucia atmosfery rodzinnej i takiej jakości dźwięku, która stęsknionym echem odzywa się jeszcze przez dłuuugi czas.

I nawet fruwające nad głową kamery nie zburzyły tego intymnego nastroju, a przynajmniej zarejestrowały ten koncert dla tych, którzy nie mają w sobie wystarczająco wiele determinacji (bądź musieli wyjechać do Francji albo robić jakieś podyplomowe studia weekendowe) by w ten mroźny wieczór cieszyć się żarem world music dipped in sweet jazz…

Magiczne instrumenty Nippiego Noi, czadowy wibrafon Bernarda Maseli i zmysłowy saksofon Jerzego Główczewskiego (ulubieńca Ady)… Niezwykłe wokalizy Kuby Badacha, wyjątkowo wzruszające. Wyjątkowo.




I tak mogłam bym długo opisywać tą muzykę, ale równie dobrze mogłabym tańczyć o architekturze i klaskać o literaturze, a przecież w dobie dzisiejszego rozwoju technologicznego, każdy zainteresowany jest w stanie odszukać tę muzykę, zaczerpnąć, smakować i być tam, gdzie my przez moment, w zagłębiu radości.

Droga do domu była długa.
Ale szczęśliwa.

3 komentarze:

Magdalena pisze...

och i ach, mimo francuskich włajaży dane mi choć odrobine poczuć klimat wyprawy urodzinowej, thx!

Stadzik pisze...

życiodajne to słowa.. te opowieści.. dźwięki, które w uszach grają.. klimat drogi i pociągu..
żałuję, ze nie byłam.. bardzo...

M pisze...

Jam jak zwykle nie zrozumiana przez siwat, nawet przez wlasna Siostre. Ja nie zarzucam Ci zachwytow, mowie tylko, ze nie ma co komentowac tych superlatywow, bo jak? Przeciez nie widzialam, nie czytalam, nie bylam. Fajnie, ze sie dzielisz :)