poniedziałek, 12 listopada 2007

Mały fragment mojej miłości do muzyki





Poznałam ją mając jakieś 17 lat.

Pamiętam pierwszą piosenkę na albumie „Songbird” i to jak mnie wgniotła w fotel moc jej głosu. Byłam oczarowana, zafascynowana i też tak chciałam :)



John zawsze zaskakiwał mnie takimi perłami, ale ta muzyka nie dość, że odbiła się na kształtującej się wtedy osobowości, to została ze mną do dziś, nawet gdy marzenia obrały inny kurs.


Nazywa się Eva Cassidy. Kilka dni temu była dziewiąta rocznica jej śmierci, kiedy jako młoda osoba, jeszcze nieznana szerszej publiczności poza Waszyngtonem, odeszła cierpiąc na nowotwór złośliwy. Dziś wydaje się, że brak tzw. sukcesu medialnego, czy jakiego tam bądź, związane było zapewne z tym, że sama wokalistka stroniła od większej publiki. Bardzo nieśmiała, skromna.
Wciąż kiedy oglądam jej zdjęcia na albumach płytowych- mówią o tym, jak bardzo różniła się od królowych sceny, mimo, że żartowała podpisując się czasami Evaretha, przypominając imię samej Arethy Franklin, którą także adorowała.


Po śmierci, wydany album sprzedał się na całym świecie w ponad 4 milionowym nakładzie. Takiego sukcesu pośmiertnie wydanej płyty nie odniósł dotąd nikt więcej.


I tak jeden z tych krążków znów od kilku dni gra w moim domu.

Cieszę się, że kiedyś, dawno, dawno temu podsłuchując muzykę mojej Siostry, pokochałam bluesa. Na Evie Cassidy się nie skończyło, na słuchaniu jedynie tego śpiewu, także nie, ale o tym może w innym odcinku tej fascynującej opowieści ;)

Brak komentarzy: